Kawowe drinki nie tylko na Sylwestra

Dzisiaj Sylwester, jak pewnie wiecie ;) Większość z nas będzie wieczorem pić wino, wódkę lub szampana, a kawa pójdzie w odstawkę. Ale wcale tak nie musi być. Specjalnie dla Was poprosiłam mojego kolegę barmana o kilka propozycji drinków z kawą lub likierem kawowym. Oto one:

Amaretto coffee
240 ml gorącej kawy
45 ml amaretto
bita śmietana
mielona kolendra
Wlać amaretto do gorącej kawy i wymieszać. Na wierzch dodać bitą śmietaną, posypać kolendrą.

Black Rusian
60 ml wódki
30 ml likieru kawowego
Wlać na kostki lodu do szklanki i wymieszać

Jamaican coffee
60 ml likieru kawowego
45 ml jasnego rumu
gorąca kawa
bita śmietana
mielona mieszanka korzenna
Wlać rum i likier do szklanki wypełnionej gorącą kawą. Wymieszać, udekorować bitą śmietaną, posypać przyprawami.

Jamaica hop
60 ml likieru kawowego
30 ml creme de cacao
60 ml mleka i śmietanki (1:1)
Wymieszać składniki w shakerze z pokruszonym lodem. Wstrząsnąć, przecedzić do zimnego kieliszka koktajlowego.


 fot. www.baristamagazine.com


Mexican coffee
60 ml złotej tequili
15 ml likieru kawowego
gorąca kawa
bita śmietana
Wymieszać tequilę i likier w szklance, wlać kawę, ponownie wymieszać, udekorować śmietaną.

Spiced iced coffee (porcja dla 6-8 osób)
960 ml mocnej, gorącej kawy
4 laski cynamonu
12 całych goździków
1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
skórki z 2 cytryn i 2 pomarańczy, pokrojone w paseczki
4 kostki cukru
W ogrzanym garnku wymieszać cynamon, goździki, skórki owoców i cukier.  Dodać kawę, wymieszać. Schłodzić w lodówce, podawać w wysokich szklankach z kostkami lodu.

Życzę smacznego, udanej zabawy i szczęścia w Nowym Roku!
dodajdo.com

Wszystkiego kawowego!

Kawowym Czytelnikom,
na zbliżające się Święta oraz Nowy Rok
życzymy intensywnych przeżyć,
żeby życie miało smak, zawsze na sześć gwiazdek.

A ponieważ w życzeniach dla nas powtarzaliście miłe słówka o poczuciu humoru, żeby i tym razem nie było zbyt patetycznie, specjalna wersja piosenki, którą nas co roku maltretują we wszystkich stacjach radiowych. Koniecznie posłuchajcie:) A my wracamy po Świętach!

dodajdo.com

Kawowy konkurs rocznicowy - wyniki

Oj, Kochani, chybaście się kawy za dużo opili, bo dopiero dziewiąty mail przyszedł z poprawną odpowiedzią. Następnym razem na spokojnie, omiećcie wzrokiem Kawowego a odpowiedzi znajdą się same!

Zanim ogłosimy zwycięzców, publikujemy rozwiązanie:
1. Włoska organizacja, która przyznaje certyfikaty "espresso italiano" to Narodowy Instytut Włoskiego Espresso, czyli l'Istituto Nazionale Espresso Italiano, w skrócie INEI.
Podpowiedź była tu: http://kawowy.blogspot.com/2008/12/espresso-woskie-dobro-narodowe.html
2. Skrót E.S.E. oznacza Easy Serving Espresso. Podpowiedź: http://kawowy.blogspot.com/2009/11/ese-ewentualnie-saszetke-espresso.html
3. A caffeterię Włosi zwą też "moka": http://kawowy.blogspot.com/2009/10/moka-mokka-mocha-co-z-ta-kawa.html

Poprawnie jako pierwsi odpowiedzieli:
oraz
  • Paulina M.
Gratulujemy zwycięzcom oraz tym, którzy odpowiedzieli prawidłowo, choć przysłali maile później. A wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie pięknie dziękujemy:)
dodajdo.com

W samo południe. Kawowy konkurs rocznicowy

Zgodnie z zapowiedzią, ogłaszamy konkurs dla czytelników z okazji pierwszej rocznicy odpalenia Blogu Drobno Mielonego. Aby zdobyć jedną z dwóch kawiarek Bergnera należy przysłać na adres mr.magdaro (at) gmail.com prawidłowe odpowiedzi na następujące pytania:

1. Jak nazywa się włoska organizacja określająca normy związane z espresso, przyznająca certyfikat "espresso italiano".
2. Co oznacza skrót E.S.E.
3. Podaj inne określenie na caffeterię, używane we Włoszech.

Kawiarni powędrują w ręce dwóch pierwszych osób, które odpowiedzą prawidłowo (przypominam o dopisaniu w mailu adresu do wysyłki i numeru telefonu, przyspieszy to wysłanie nagrody).

Podpowiedzi szukajcie na Kawowym. Znając Wasz refleks, odpowiecie zapewne tak szybko, że kafetierki być może zdążą dotrzeć do Was na Święta, a już na pewno na Nowy Rok:)
dodajdo.com

Kawowy Rok

Drodzy, z radością donosimy, że Kawowy ma już rok. Bardzo nas cieszy, że tak duża część z Was została z nami na dłużej. Przez ten rok byliście dla nas surowymi recenzentami, co skutecznie mobilizowało nas do tego, by treści na Kawowym były jak najlepszej jakości. Mamy nadzieję, że Kawowy dawał Wam co najmniej tyle przyjemności, ile nam.

Przez ten rok pojawiło się 165 postów, opisałyśmy 55 kawiarni i restauracji, a Wy zostawiliście pod nimi - uwaga - ponad pół tysiąca komentarzy.

Rocznica właściwie minęła w Barbórkę, 4 grudnia, ale chciałyśmy z obchodami poczekać do Świąt, bo mamy dla Was małą niespodziankę - a nawet dwie: piękne kawiarki Bergnera ze stali nierdzewnej.

Mimo naszych szczerych chęci kawiarki mamy tylko dwie, a dziennie odwiedza nas blisko tysiąc osób, więc żeby było sprawiedliwie, będzie mały konkursik z wiedzy o kawie i kawowym. Jednak aby każdy miał równe szanse, pytania konkursowe opublikujemy jutro o 12.00.

Stałym czytelnikom oraz wszystkim gościom dziękujemy za kawowy rok!

Magdaro & I.nna
dodajdo.com

Fenomen zadymionej piwnicy

Odrapane ściany, maleńkie zakratowane okienka, wystrój... hm, jaki wystrój, raczej kilkanaście przypadkowo zestawionych ze sobą krzeseł, kanap i foteli, wyglądających jakby zostały zebrane z okolicznych śmietników. Zimno, duszno, tłoczno i obskurnie. No i dym. Mnóstwo papierosowego dymu, gryzącego w oczy i wgryzającego się ubrania. Wyszłabym od razu gdyby nie fakt, że przyszliśmy tu na urodziny.

W PraCoVni byłam trzy razy. Pierwszy był przypadkowy. Kolega chciał się umówić na piwo w swojej okolicy, więc padło na ten lokal. Drugi - to jakieś spotkanie z grupką znajomych z Żoliborza. Trzeci raz był wczoraj. Czwartego nie będzie.

Kiedy dostałam maila z zaproszeniem na urodzinową imprezę w PraCoVni zupełnie nie skojarzyłam nazwy z miejscem. Dotarłam pod wskazany adres i nie mogłam się powstrzymać od jęknięcia "O nieee, to tu?" Pamiętałam, jak wracając stamtąd ostatnim razem nie mogłam wytrzymać sama ze sobą, tak byłam przeniknięta smrodem papierosów. Ty razem też zaczęłam żałować, że mam na sobie wyjściową kurtkę, a nie taką na spacery z psem. No nic, trzeba ją będzie oddać do pralni...

PraCoVnia to nie jest kawiarnia, tylko klub, ale kawę serwują tam zadziwiająco dobrą. Espresso (5zł) z wyraźnie orzechowym posmakiem zasługuje na mocną trójkę. Podawane w maleńkiej, białej filiżance, ze szklaneczką wody wyglądało jak przyniesione z innego świata. Ale uważajcie na ciasteczka - te serwowane z kawą czy herbatą są tak twarde, że można sobie połamać na nich zęby (albo przynajmniej plomby).

Na espresso oczywiście się nie skończyło. Cały wieczór popijałam grzane wino (10 zł), które było nawet lepsze niż ta kawa. Z grzańcem mam zwykle problem, bo albo jest cierpki i zostawia uczucie osadu na zębach, albo dodaje się do niego za dużo przypraw. Jak piję wino, to chcę, żeby było czuć smak wina, a nie tylko przyprawy do piernika ;) Winko w PraCoVni było takie jak trzeba.

Wydaje mi się jednak, że ten lokal specjalizuje się w piwach. Jest ich duży wybór, jakieś litewskie, ukraińskie, widziałam też Ciechana i Koźlaka. Na mnie nie robi to specjalnego wrażenia, piwo piję rzadko i nie jestem specjalnie wybredna. Ale wiem, że niektórzy do kwestii piwa podchodzą jeszcze poważniej niż ja do kawy. Zastanawiam się, czy to to piwo sprawiło, że za każdym razem, kiedy tam byłam, lokal był zatłoczony? Czy raczej brak alternatywy (Żoliborz to stara dzielnica, łatwiej tam o szewca czy pasmanterię niż pub)? Tak czy inaczej - fenomen tej piwnicy mnie zadziwia.


PraCoVnia Art Club
Warszawa, ul. Popiełuszki 16
dodajdo.com

Herbatka ze Starszym Panem

W końcu nie samą kawą człowiek żyje, a o dobrą herbatę bywa równie trudno. Moja ulubiona, to ta, którą dziś Polecamy: Spiced Chai - mieszanka czarnej herbaty z cynamonem, kardamonen, goździkami, imbirem i cytryną. Doskonała na zimne miesiące, choć przyznam, że ja ją lubię przez cały rok. I nie mogę doczekać się powrotu mojego męża z londyńskiej delegacji, bo obiecał zajrzeć do sklepu Whittarda.
Pierwsza puszka herbaty Whittard of Chelsea trafiła do mnie kilka lat temu, jako upominek z Anglii. Kolejne kupował mi J. przy okazji każdego służbowego przejazdu przez Londyn. Kilka razy robiłam zakupy w sklepie internetowym i chyba jeszcze żadna paczka nie dotarła do mnie tak szybko. Profesjonalna obsługa i niewiarygodnie szybka przesyłka sprawiają, że zakupy w tym sklepie to przyjemność. O wiele większa niż w podziemiach hotelu Marriott w Warszawie, gdzie obsługa jest dużo gorsza, a ceny prawie dwa razy wyższe niż w Anglii.

Z herbatą to jest w moim przypadku tak, że piję jej jeszcze więcej niż kawy. Nie lubię zielonej, owocowe tylko od czasu do czasu i traktuję je raczej jako napój, a nie herbatę. Nie słodzę, nie dodaję cytryny... I nie wyobrażam sobie picia jej z mlekiem. Nie kupuję Sagi ani innych podobnych Minutek. Większość tak popularnego w Polsce Liptona ma dla mnie posmak Ludwika. Na półce w kuchni mam co prawda zwykłego granulowanego Liptona, ale tuż obok stoi Lady Grey (czarna z dodatkiem cytryny i pomarańczy), Irish Breakfast Twiningsa i kilka puszek Whittarda. Z zasady nie piję herbaty z torebek, uznając je za coś na poziomie kawy rozpuszczalnej.

Nawiasem mówiąc z Twiningsem też jestem emocjonalnie związana, bo nauczył mnie pić Earl Greya, którego przez całe życie szczerze nie znosiłam. To też był prezent - J. zachwycony, że kupił mi prawdziwego earl greya, i to u źródeł (bo to Twinings wymyślił tę mieszankę), a ja mam mu powiedzieć, że nie znoszę zapachu bergamotki? Do pierwszej filiżanki podchodziłam jak pies do jeża, ale spotkało mnie przyjemne zaskoczenie. Myślę, że to dlatego, że earl grey z jakim miałam wcześniej do czynienia był "papierkowy", sztucznie aromatyzowany. Na szczęście Twinings jest dostępny w Polsce i nawet nie jest taki bardzo drogi. A przy tym to firma znana z regulacji uczciwego handlu, więc można kupować jej produkty z czystym sumieniem.

A na deser duet - Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski z Herbatką. Ta piosenka, odkąd ją usłyszałam w Trójce, chodzi za mną już od jakiegoś czasu... Teraz nawet jest uzasadnienie. ;)


PS
J. właśnie znów poleciał służbowo do Londynu. Stałym punktem "wycieczki", zamiast Big Bena, London Tower, Pałacu Buckingham, czy nawet stadionu Arsenalu, będzie wizyta w sklepie Whittard of Chelsea. Gdyby ktoś ze stałych Czytelników chciał kupić jakąś wyjątkową herbatę na święta, nie krępujcie się. Zajrzycie na ich stronę i dajcie znać, co chcecie, a J. kupi. Walizkę ma prawie pustą, a limit w samolocie to 20 kilo, więc możecie zaszaleć ;)
dodajdo.com

Domowa fabryka czekolady

Lubiła smak gorzkiej czekolady. Mleczna miała w sobie na stałe wpisany happy and. W gorzkiej była nuta niepokoju, tajemnicy i słodkiej myśli o tym, że ból jest także częścią życia i nikt nie próbuje go oblać dla niepoznaki marcepanem. 
(Agnes w Wenecji, Beata Pawlikowska)

Lubicie gorzką czekoladę? Ja musiałam do niej dojrzeć; tak, jak dorasta się do picia wytrawnego wina czy czerpania przyjemności z jedzenia oliwek. Ale teraz uwielbiam ekstremalnie czekoladowe desery. Puddingi z płynnym środkiem, wilgotne, mięsiste torty, śliwki oblane czekoladą, pralinki, trufle... Czekolada mnie uszczęśliwia. Filiżanka gorącej czekolady z odrobiną chili poprawia mi nastrój, choćbym nie wiem jak była zdołowana. Ale ostatnio nie jestem. Nie muszę poprawiać nastroju sobie, więc robię coś dla innych.

Mój dom zamienił się w fabrykę czekolady. Kupiłam 500 maleńkich papilotków, kilogram gorzkiej czekolady, trochę mlecznej, trochę białej... Mam migdały, orzechy, wiśnie, żurawinę, chili, masło, śmietanę, mascarpone, rum, amaretto i... I mnóstwo innych pysznych rzeczy. I produkuję hurtowe ilości domowych trufli i pralinek. Będą drobiazgiem z okazji świąt. Żałuję, że na razie nie mogę Wam nic poza pustymi papilotkami pokazać, ale korpusy pralinek jeszcze stygną, a nadzienie w misce nie prezentuje się specjalnie zachęcająco ;)

Pralinki czekoladowo-kawowe
(ok 20 sztuk)

Korpusy:
150 g białej czekolady

Czekoladę połamać na kawałki, rozpuścić w kąpieli wodnej. Przełożyć do papierowych foremek, rozprowadzając po brzegach łyżeczką lub pędzelkiem. Położyć do góry dnem na papierze do pieczenia i poczekać aż czekolada stężeje. Potem delikatnie poodklejać papierki.

Nadzienie:
250 g czekolady deserowej
40 g masła
200 ml skondensowanego mleka z puszki
50 ml espresso

Połamaną czekoladę wrzucić do rondelka. Dodać masło i mleko, podgrzewać chwilę na małym ogniu aż składniki się roztopią i utworzą gładką masę. Zdjąć z ognia, dodać kawę, chwilę ucierać, aż masa trochę* zgęstnieje. Kiedy ostygnie, przełożyć do woreczka do dekorowania (albo foliowej torebki z uciętym rogiem) z nakładką o średnicy ok 1 cm i wyciskać do czekoladowych babeczek.

*Jeśli będziemy ucierać długo, powstaną nam domowe krówki kawowe. Robi je się tak samo jak to nadzienie, tylko ucierać trzeba do momentu, aż masa będzie gęsta. Potem przekładamy ją do kwadratowego naczynia wysmarowanego masłem i odstawiamy w chłodne miejsce na kilka godzin. Kiedy zesztywnieje, wyjmujemy całość na deskę i kroimy na malutkie kwadraty.
dodajdo.com

Bar kawowy KAWKA. Tego powinni zabronić.

Właściwie czego mogłam się spodziewać po "barze kawowym"? Ale naiwnie pomyślałam, że to taki dowcip, puszczenie oka do klienta. Poza tym, w menu oferują prawie 30 różnych wariacji z kawą, więc wychodząc z Izumi Sushi, w którym kawy nie podają (ale za to jest wyśmienita herbata, więc wybaczam) zamiast przejść ścianę dalej do Cafe Karma namówiłam Pitera na dłuższy spacer, z Placu Zbawiciela na Plac Konstytucji, właśnie do Kawki.

Właściwie moją czujność powinien już zbudzić sam wygląd lokalu, łączący estetykę sklepu spożywczego z nieudolną kopią krakowskich kawiarni. Ale pomyślałam, cóż, każdemu się zdarza, może to taki zamysł. W środku właściwie tylko 7 stolików i tylko jeden wolny - może ludziska się znają? W końcu piszą na swojej stronie, że serwują najlepiej zaparzoną kawę - pocieszałam się, przeczuwając już najgorsze.

Wybaczcie, że popsuję nastrój i tym razem ponarzekam, ale myślę, że ciag zdarzeń, które za chwilę opiszę, pomoże Wam zrozumieć moją postawę. Zatem, kiedy juz strzepnęłam z naszego stolika okruchy i odstawiłam na ladę brudną popielniczkę, podano nam menu. Zorientowałam się, że zapach papierosów nie dobiega z żadnej cześci dla palących, bo takiej części nie ma, tylko zza moich pleców. Nie, żebym była hipokrytką, sama jestem social smokerem i popalam od czasu do czasu, ale nie przy jedzeniu, ludzie, w dzisiejszych czasach?
No dobra, dostaliśmy menu, w którym roiło sie od różnych kombinacji z kawą w roli głównej. Zamówiłam espresso z gorącą czekoladą i odrobiną chilli. To jeden z moich ulubionych zestawów. Czy ja naprawde oczekuję tak dużo? Czy to dziwne, że od kawiarni w tak znakomitej miejscówce jak Plac Konstytucji w stolicy oczekuję, że jak piszą, że serwują czekoladę to jest to c z e k o l a d a? Gorąca, gęsta, przelewająca się leniwie w mieszadełku i czekająca aż przyjdę (na przykład w To Lubię kiedys to ja musiałam czekać na czekoladę, bo roztapiali ją po zamówieniu, i to rozumiem). Okazało się, że oczekiwałam zbyt wiele. Po pierwszym łyku poczułam zwietrzałe chilli i to w laboratoryjnych ilościach i - to najgorsze - czekoladę instant! Piter zamówił "pluszową" (wg opisu: caffe-creme z dużą ilością słodkiej czekolady i mleczną pianką) i było to tak samo ohydne. O tym,że kawy tam prawie nie czułam, nie wspomnę. Ale właściwie nie, gorszy niż ta czekolada instant był włos, który odkryłam w swoim napoju. Do dzisiaj wmawiam sobie, że wypadł z mojej grzywki a nie z nastroszonej fryzury kelnerki, która zresztą usiadłszy przy barze tyłem do nas zaprezentowała nam swę niewyszukaną bieliznę, zresztą założoną na lewą stronę, jak trzeźwo zauważył potem Piter, którą to uwagą skutecnzie mnie rozbawił, jakby mogło to cokolwiek zmienić.
Wyszłam naprawdę wstrząśnięta. Ale nie zmieszana. Bo naprawdę takie coś uważam niemal za oszustwo! Kochany Piter próbował jeszcze uratować sytuację, bo mieliśmy tej niedzieli naprawdę wspaniałe popołudnie, i wybąkał nieśmiało, żebym była wyrozumiała, bo to może taka studencka knajpa jest. Studencka? A niby co o tym świadczy poza panią kelnerką i klientelą? Bo na pewno nie ceny. Nie to, żeby było drogo, ale za to, co tam zapłaciłam, mogłam sobie spokojnie isć do Pionów Poziomów albo choćby do pobliskiej Batidy i napić się prawdziwej kawy i najprawdziwszej czekolady. Tak okropnego czegoś jeszcze nigdzie nie piłam, nawet w barze studenckim.
Tak się skończyło nasze urocze popołudnie, zalatujące już do wieczora fajkami, którymi przesiąkliśmy w tym wątpliwej jakości lokalu. Uwierzcie mi na słowo i nie próbujcie na własnej skórze, czy miałam rację. Tego powinni zabronić.

Bar Kawowy "Kawka"
Warszawa, Ul. Koszykowa 30
godz. otwarcia: nawet nie podam, żeby Was tam nie zaniosło. (Tak, jestem bardzo zła.)
www.kawka.pl
dodajdo.com

Latte z pomarańczową nutą

Na Chmielnej jest mała, przytulna herbaciarnia. Byłam w Chadó kilka razy, ale jakimś dziwnym trafem nigdy nie skusiłam się tam na kawę. Może dlatego, że oznaczałoby to konieczność odmówienia sobie ich grogu. Herbata, sok pomarańczowy i rum - piliście kiedyś? Polecam, to świetna, rozgrzewająca kompozycja. W ogóle cytrusy zimą nabierają zupełnie innego wyrazu. Oczywiście - najlepiej smakują na plaży, w drinkach, ale trzeba przyznać, że jako składnik ciepłych napojów też nieźle się sprawdzają. A wczoraj ponakłuwałam pomarańcze i w powstałe dziurki powtykałam goździki. Leżą i pachną ;) I tak mnie naszło na kawę z pomarańczą:

Latte z pomarańczową nutą

składniki:
- 2-3 kostki roztopionej gorzkiej czekolady
- pomarańcza
- spienione mleko
- espresso

Na dno szklanki wlać trochę roztopionej gorzkiej czekolady, potem wycisnąć sok z cząstki pomarańczy, dodać spienione mleko i ostrożnie (środkiem albo po ściankach) wlać espresso.

Podobną kawę na pokazie baristów w Makro serwowała Sylwia Bochowicz, tylko że tam zamiast czekolady był syrop o smaku czekolady. Całość posłodzona była syropem trzcinowym, który ja pominęłam, jako że kawy w ogóle nie słodzę.


dodajdo.com

And "wykapowatko" goes to...

...to Basia M.! Basia odpowiedziała jako pierwsza i przy okazji właściwie. Wietnam produkuje 0,99 mln ton kawy rocznie, co daje mu drugie miejsce na świecie, a najpopularniejszym gatunkiem uprawianej tam kawy jest robusta.
W przypadku ilości kawy dopuszczałyśmy dane przybliżone, bo dokładna liczba zależy od źródła, na które się powołuje. Tym niemniej nie mogłyśmy zaakceptować odpowiedzi,że to 99 mln ton, bo chyba byśmy wtedy musieli kawą zarabiać nawet cement;)

Basia była pierwsza, przysyłając maila o 12.00. I to do niej wędruje wykapowatko wraz z kawą. Liczymy na to, że potem Basia podzieli się wrażeniami!

Ale mamy dla Was miłą niespodziankę. Dwie następne osoby, które odpowiedziały poprawnie otrzymają płyty. Efi Gazeta.pl, autorka bloga www.muffingirl.blox.pl przysłała poprawne odpowiedzi dosłownie minutę po Basi, o 12:01, a po kwadransie nadeszła odpowiedź majany z Majanaboxing.blox.pl. I dla Was mamy płytę Borysa Szyca "Feelin' Good" oraz świetną płytę Julii Marcell "It might like you". Przydzielimy je losowo, chyba, że któreś z Was wyjątkowo pragnie jednej z nich konkretnie - napiszcie maila.

Za ufundowanie nagrody głównej, wykapowatka i kawy, dziękujemy raz jeszcze Ani i Piotrkowi z Opowiadamyoswiecie.pl.
dodajdo.com

Kawowy konkurs - wygraj wykapowatko!

Tuż po tekście I.nnej "Good morning, Vietnam" otrzymaliśmy mail od Ani i Piotrka, dwojga etnologów z Cieszyna, prowadzących bardzo ciekawy projekt z "Opowiadamy o świecie" (www.opowiadamyoswiecie.pl). Oto fragment ich maila:

(...) Jako, że interesują nas różne kultury jeździmy po świecie i szukamy ciekawych zjawisk - ale pod nosem też jest ciekawie... Po drugiej stronie granicy, czyli w Czechach jest duża mniejszość wietnamska i tu właśnie spotkaliśmy się z tą kawą. Zrobili nam (Wietnamczycy) niezłą siekierę, ale jak ja kawy w ogóle nie piję ale jak tego skosztowałem to byłem w niebie. Ania pije kawę namiętnie i też jej smakowała, czyli coś w niej fajnego musi być. Wietnamczycy piją kawę parzoną w bardzo ciekawy sposób - mają do tego specjalne - jak oni to mówią z czeska "wykapowatko" (...).

I co, nie macie apetytu?:) Jesli tak, mamy dla Was dobre wieści. Ania i Piotrek przysłali nam paczuszkę z owym "wykapowatkiem", zwanym inaczej gizmo, a na pudełku okreslonym jako doung (w kazdym razie coś w ten deseń, nie mam wietnamskiej czcionki, a całe pudełeczko opisane po wietnamsku - zdjęcie niżej) oraz z najprawdziwszą wietnamską kawą. Postanowiłyśmy z I.nną obejsć się smakiem i przekazać podarunek w nagrodę temu, kto pierwszy przyśle na nasz adres mailowy (poniżej) prawidłowe odpowiedzi na następujące pytania:

1. Ile kawy rocznie produkuje Wietnam i które mu to daje miejsce w swiatowym rankingu?
2. Jaki gatunek kawy głównie uprawia się w Wietnamie?

Czas start, kto pierwszy ten lepszy. Wykapowatko z kawą leży na moim biureczku i czeka na szczęśliwca. Jesli się pospieszycie, paczka dotrze jeszcze przed świętami:)

ps: Odpowiedzi przysyłajcie na mr.magdaro(malpka)gmail.com.
dodajdo.com

Pod okiem Buddy

Złote Tarasy powoli stają się ważnym miejscem dla kawoszy. Jest Barista, którego bardzo lubię, Empik Cafe, które nadal trzyma poziom, Tapa Bar, gdzie serwują Manuela (jedna z moich ulubionych marek) i kilka innych miejsc, gdzie można się napić kawy (albo mleka ;)) A dziś trafiłam do nowootwartej Cafe Bali. Wyróżnia się z daleka wystrojem. Brązowo-złote ściany, fotele obite miękkim aksamitem, rzeźbione stoliki z ciemnego drewna, a na ścianach olbrzymie podobizny Buddy (każda do kupienia za... 15 tys zł). Do tego egzotyczna muzyka i równie egzotyczne menu - przekąski (pierożki, sajgonki i inne różności) smażone lub gotowane na parze, podawane w bambusowych koszyczkach. Jeśli usiądziemy w głębi, to można zapomnieć, że znajdujemy się w centrum handlowym.

Zamówiłam Cafe Bali, czyli espresso z kardamonem (8 zł), a mój mąż Red Orange Cafe, które okazało się espresso z bitą śmietaną i skórką pomarańczową (10 zł), serwowane w kieliszku. Do tego po pralince. Czekoladki trochę mnie rozczarowały. Nie były złe, ale 5 zł za sztukę to cena, która sugeruje, że można spodziewać się czegoś wyjątkowego, czegoś na miarę Belgian Chocolate Club czy pralinek z cukierni Słodki... Słony. A tutaj nie było ani trzasku rozgryzanej czekolady, ani rozpływającego się w ustach nadzienia.  O niebo lepiej wypadło espresso. Ziarenka świeżo zmielone (ależ im zazdroszczę tego Mazzera), kardamon utłuczony w moździerzu... Wszystko jak trzeba. Potem się okazało, że ta kawa to Kimbo. Miłe zaskoczenie - lubię Kimbo, ale w Polsce nie spotkałam się z tą marką w żadnej kawiarni.

Cafe Bali - Dim Sum House

ul. Złota 59 (Złote Tarasy, poziom -1)
Warszawa


dodajdo.com

Mała Czarna Poczta Polska

Nie, nie będzie tu malkontenctwa i narzekania na monopolistę. Dzisiaj prasówka. Tym razem o świetnym pomyśle Poczty Polskiej - kawowym znaczku - o którym poinformował nas czytelnik Józef.


Na kawowej kopercie możecie umieścić kawowy znaczek z przywieszką (whatever), z którego wydobywa sie przyjemny aromat kawy. Zapytacie, co to wszystko ma z Polską wspólnego? Odpowiedx znajdujemy na znaczku, na którym widnieje podobizna Jerzego Franciszka Kulczyckiego (ok. 1640-1694), tłumacza języka tureckiego, kupca towarów orientalnych i założyciela pierwszej kawiarni w Wiedniu. Podobno po bitwie pod Wiedniem Kulczycki został nagrodzony przez Jana III Sobieskiego m.in. zdobycznymi workami prażonej kawy, dzięki którym założył pierwszą pijalnię kawy. Początkowo gorzka i cierpka, nie cieszyła się dużym zainteresowaniem. Potem, kiedy zaczęto ją słodzić miodem, cukrem i dodawać mleko, jej rola znacznie wzrosła.

Wiedzieliście? Informacje cytujemy za Gazetą Wyborczą Białystok (tekst dostępny pod tym linkiem), która swoją drogą cytuje informację prasową Poczty Polskiej (więcej pod tym linkiem). A Józefowi dziękujemy za cynk.

PS: Skrzywienie zawodowe nie pozwala mi zostawić bez komentarza "interaktywności" Poczty-Polskiej. Pomimo tego, że jest chyba wielkiej trójce (razem z PKP i TP S.A.) firm polskich, które mają najwięcej niezadowolonych klientów, nie obawia się otwartej komunikacji: ludzie PP piszą bloga, ćwierkają na Twitterze i Blipie. Informują, kiedy wysłać kartkę na święta, żeby doszła na czas, jak sprawdzić, gdzie jest przesyłka, ale także odpowiadają na kłopotliwe pytania, a zapewniam, że w dobie tzw. real-time-web nie jest łatwo dużej państwowej firmie odpowiadać natychmiast. Zatem warto to docenić. Chociaz oczywiście niechaj plusy nie przesłonią nam minusów, zostać fanem Poczty Polskiej na Facebooku, to już trochę za dużo...:)

PS2: Zapomniałabym o najwazniejszym. Znaczek można kupić na poczcie oraz w internetowym sklepie PP, pod adresem www.filatelistyka.poczta-polska.pl. Kosztuje 1,55 PLN i wydrukowano tylko 640 tys. sztuk.
dodajdo.com

Borys Szyc zaczyna od kawy

Chwilowo mamy z I.nną gorący okres - ona ma ręce pełne roboty, a ja każdą chwilę poświęcam na czytanie Millenium (pretensje proszę zgłaszać do Kabamaiga i M.odF.!). Czytam wolno, ruszając przy tym językiem, tzn. każde przeczytane słowo jakbym mówiła przy zamkniętych ustach (tak mam od dziecka i nie mogę się tego pozbyć), przez co mam tempo czytającego na głos. Toteż nie zapowiada się, żeby dzisiaj wpadło tu coś nowego. A żeby Wam nie było tęskno, wrzucam kawałek do posłuchania.

Bory Szyc nagrał swoją pierwszą płytę "Feelin' Good". Oczywiście nie ma co go podejrzewać o szczególny talent. Ale mam do tego dużego chłopca jakąś szczególną słabość, chociaż zwany enfant terrible środowiska aktorskiego, ma jednak niezaprzeczalnie talent aktorski i dużo wdzięku. Dlatego z ciekawością posłuchałam pierwszego utworu z płyty. Nie jest to majstersztyk ani pod względem tekstu, ani muzyki, a teledysk to już w ogóle osobliwy, ale przyjemnie kołysze, robi się cieplutko, no i na początku jest kawa, więc pomyślałam, że Wam podrzucę. Przyjemnego:)

dodajdo.com

Gdzie na melanż. Czyli rozterki Adolfa H.

Dotarł do mnie filmik promujący warszawski lokal Jadłodajnia Filozoficzna (www.filozoficzna.art.pl), który drogą tzw. wirusową (od viral marketingu, dla niewtajemniczonych) rozprzestrzenia się po sieci. Filmik się rozprzestrzenia, nie lokal - bo w samej Jadłodajni niedawno był pożar.

Ogólnie nie popieram wszelkich dowcipów na temat Hitlera, w kwestii smaku uznaję je za równie obrzydliwe i niedopuszczalne jak dowcipy o Holokauście. Ale tym razem dowcip oparty jest nie tyle o Hitlera, co o mistrzowską scenę z filmu "Upadek", która zapewne przejdzie do historii kina. Podobnie z tą sceną dowcipkowano przy innych okazjach, ale uważam, że ta wersja jest znakomita.

A ponieważ odnosi się do środowiska warszawskich lokali, choć luźno związanych z kawą, bardziej imprezowych, to pozwalam sobie wkleić. W końcu nie zawsze musimy być tacy poważni;) Mimo osadzenia w warszawskich realiach (świetnie przedstawia klubową mapę stolicy), bawi uniwersalnie.

dodajdo.com

Good morning, Vietnam

Wietnam jest jednym z najbardziej liczących się producentów zielonej herbaty i mało komu kojarzy się z kawą. Przyznam, że dla mnie sporym zaskoczeniem okazał się fakt, że 90 procent kawy dostępnej na półkach polskich sklepów pochodzi z Wietnamu (zaopatrują się tam korporacje, m.in. Nestle). W samym Wietnamie mieszanki sprzedawane w sklepach mają na opakowaniach cyfry od 1 do 7. Im większa cyfra, z tym lepszej jakości kawą mamy do czynienia.

W Wietnamie kawę parzy się w urządzeniu przypominającym french press. To pozostałość po francuskich kolonizatorach, choć urządzenie wygląda i działa nieco inaczej niż znane w Polsce kafetierki z tłoczkiem.



Dziurkowane dno naczynia zasypujemy porcją ziarnistej kawy i stawiamy nad filiżanką, aby płyn miał gdzie ściekać. Kawę przykrywamy gwintowanym sitkiem i delikatnie przykręcamy. Zalewamy kawę niewielką ilością wrzątku. Przykrywamy. Jeśli ścieka zbyt prędko, to znaczy, że kawa w naczynku nasypana jest zbyt luźno. Regulujemy nacisk pokrętełkiem. Płyn powinien ściekać kropla po kropli, przez kilka minut. Wtedy ekstrakt jest najmocniejszy.

A na koniec ciekawostka. W Wietnamie produkuje się Weasel Coffee, niedostępną nigdzie indziej na świecie, równie drogą jak Kopi Luwak (100 g kosztuje 300 zł) i pozyskiwaną w podobny sposób. Kopi luwak wytwarza się z ziaren wydalonych przez luwaki, zwierzęta podobne do liska, które żywią się owocami kawowca. W Wietnamie żyją łasice, które zjadają owoce kawowca, ale nie są w stanie ich strawić, więc... wymiotują. Dystrybutor reklamuje ją jako najsmaczniejszą zwymiotowaną kawę, jaką mieliście okazję pić. Podobno jest wyjątkowo delikatna w smaku i ma czekoladowy aromat.
dodajdo.com

Nescafe Dolce Gusto. Masz ochotę na kawę?

Na to pytanie zadane przez producentów ekspresu Nescafe Dolce Gusto odpowiadam: NIE. Absolutnie nie. Nescafe wprowadzając produkt na rynek zrobiło w mojej korporacji sampling, więc próbowałam wszystkich serwowanych przez to miłe dla oka urządzenie napojów i mogę śmiało powiedzieć, że jakością niewiele odbiegają one od tych serwowanych z automatów za złotówkę w plastikowych kubkach. Po prostu fuj. Nie mogłam dopić do końca żadnej z sześciu serwowanych "kaw".


Piszę o tym dzisiaj, bo akurat Nescafe Dolce Gusto ruszyło z kampanią świąteczną, która rzuciła mi się w oczy w sieci i naprawdę szkoda mi tych wszystkich, którzy się nabiorą i kupią to komuś pod choinkę. Dla kogoś, kto przywiązuje choć trochę uwagi do kawy, napoje z Nescafe Dolce Gusto będą nie do zniesienia. Natomiast wyobrażam sobie, że pijacze kawy rozpuszczalnej mogą być usatysfakcjonowani, chociaż osobiście znacznie lepsza od napojów z kapsułek NDG jest zwykła rozpuszczalna Nescafe Espresso czy Douwe Egberts (tą drugą dostałyśmy ostatnio do testowania i tym, którzy miłują rozpuszczalniki mogę polecić, jest bardzo mocna i aromatyczna).

Samo urządzenie wygląda przyjemnie, nowoczesny, elegancki design. Bardzo lubię też spot reklamowy, który emitowany jest od kilku miesięcy w telewizji. Ale na tym zalety tego produktu się kończą. Do wyboru mamy kapsułki do dziesięciu rodzajów "kawy": espresso, espresso intenso, cappuccino, cappuccino ice, latte macchiato, latte macchiato bez cukru, mocha, aroma (cokolwiek się za tym kryje), caffe lungo i chococino (pisownia oryginalna). Kapsułki kupuje się w paczkach po 16 szt. w cenie ok. 20 PLN za paczkę. Sam ekspres kosztuje, w zależności od koloru, od 499 PLN do 599 PLN.
W kapsułkach znajdziemy mieloną Arabicę i - uwaga! - mleko w proszku. Już samo to zniechęca mnie do picia tej kawy. Efekt tego połączenia jest taki, że "napój", zwłaszcza w wersji z mlekiem, jest rozwodniony, przepalony, kwaśny i zalatuje goryczą, pozostawiając w ustach nieprzyjemny smak. Nie uwzięłam się, naprawdę to smakuje jak kawa z automatu na Centralnym.

Nie przepadam za ekspresami na kapsułki, ale znam takie, które są dobre. W pracy mamy m. in. kapsułkową Lavazzę i w porównaniu z Nescafe Dolce Gusto jest to finezja smaku, aromatu i konsystencji. Najbardziej poroniony pomysł to jednak to mleko w proszku. Na stronie NDG czytamy:

Kapsułki z mlekiem do kaw Latte Macchiato, Cappuccino i do Chococino to kolejna niezwykła cecha NESCAFÉ® Dolce Gusto®. Smak i efekt świeżo spienionego mleka, bez skomplikowanego przygotowywania z użyciem spieniacza. Przez kapsułkę z mlekiem włożoną do urządzenia przepuszczana jest gorąca woda pod ciśnieniem pozwalającym na utworzenie kremowej pianki.

Wiecie, co mi to przypomina? Jak w podstawówce, po lekturze opowiadania "Cud kwitnących sadów" (którego tytuł wrócił do mnie po 16 latach dzięki Stefanos, która w komentarzach mi o nim przypomniała), pisałam wypracowanie o przyszłości. Mieliśmy opisać dzień z naszego życia w roku dwatysiącektórymśtam, w rzeczywistości przedstawionej w tym opowiadaniu. Oczywiście na początku lat 90. wydawało nam się, że po 2000 r. nagle przeniesiemy się w rzeczywistość pilota Pirxa. I moja dziecięca wyobraźnia skupiła się wówczas na tym, że w przyszłości będziemy zamknięci w swoich mieszkaniach, będziemy się przez komputery łączyli z nauczycielami i innymi dziećmi ze szkoły, a zamiast jedzenia i picia będziemy łykali specjalne tabletki i kapsułki. Czytając o kapsułkach z mlekiem w proszku, dzięki którym mam mieć szybko mleczną piankę i nie muszę spieniać i podgrzewać mleka, myślę o tym opowiadaniu, które tak wryło mi sie w pamięć. I mówię takim kawowym fast foodom NIE!

Zachwycajmy się przygotowywaniem kawy. Wsłuchujmy się w bulgot kawiarki, niech nam mleko kipi - zapach przypalonego na kuchni mleka czy nie kojarzy Wam się z dzieciństwem? Kochajmy krowy, które dają mleko. I uciekajmy od fast coffee.
Myślę, że producenci Nescafe Dolce Gusto spóźnili się ze swoim produktem minimum o dekadę. W latach 90., kiedy po wkroczeniu kapitalizmu spieszno nam było do nowoczesności, takie urządzenie może i przyprawiałoby o szybsze bicie serca. Dzisiaj cenne jest to, co naturalne i/lub ponadczasowe. Nescafe Dolce Gusto to taka Mandaryna wśród ekspresów. Chociaż jak Mandaryna, pewnie też znajdzie swoich fanów.

Na koniec pozytywnie nastrajająca reklama ekspresu:

dodajdo.com

Bezy, beziki, tarty i torty.

15 lat temu nie było TVN, Wirtualnej Polski ani powszechnego dostępu do komórek oraz internetu. Nie było mp3, dvd, centrów handlowych, iPhonów ani nawigacji satelitarnej. Nie było PO oraz PiSu. Nikt nie wiedział, kto to jest Adam Małysz, Robert Kubica czy Doda. Nie śniło się o Tańcu z Gwiazdami, Naszej Klasie, ani nawet o Pudelku. A Słodki... Słony już był!

Słodki... Słony Magdy Gessler właśnie obchodzi swoje 15. urodziny. Miał być miejscem ciepłym, niezwykłym, pysznym. Miał spełniać słodkie marzenia Warszawiaków.  Czy tak jest? Po ciastko na wynos niemal zawsze trzeba stać w kolejce, a stoliki w "słonej " części warto na wieczór rezerwować, bo może się okazać, że bez tego nie będzie gdzie usiąść. Dziennikarze umawiają się tam na wywiady, gwiazdy na spotkania, pojawiają się białe kołnierzyki i eleganckie starsze panie w ażurowych rękawiczkach. Ostatnio w kolejce przede mną po tort stał Kuba Wojewódzki. Innym razem minęłam się tam w drzwiach z Laurą Łącz, a Tomasz Jacykow wcinał ciastko z ekstazą wymalowaną na twarzy. W Słodkim bywają Gwiazdy i gwiazdki - Kożuchowska, Foremniak, Żebrowski i wiele, wiele innych. Coś więc w tym miejscu musi być, skoro od tylu lat nie przestaje być modne.



Fot. slodki-slony.pl Na zdjęciu ciastko Osieckiej (10zł)

Jak widać ja też ostatnio znów zaczęłam tam zaglądać. Od czasu, kiedy ostatnio pisałam o tym miejscu, sporo się zmieniło. Przede wszystkim obsługa. Dziewczyny są miłe, uśmiechnięte i pomocne. Jest też kilka nowych ciastek. Ostatnio jadłam tort czekoladowo-makowy (25 zł, jedną porcję radzę zamawiać dla dwóch osób - jest olbrzymia). Nie przepadam za makiem w cukiernianych wypiekach, ale tutaj zdecydowała chyba moja podświadomość - nie mogłam oczu oderwać od tego ciacha i poprosiłam o nie, nie zważając na moje makowe uprzedzenia. Było obłędnie pyszne. Mocno czekoladowe, ciężkie, ciemne i wilgotne. Rewelacja. Aż mnie kusi, żeby spróbować odtworzyć taki tort na okoliczność świąt.

Niestety, z menu Słonego zniknęła moja ulubiona Paryżanka - banalnie prosta kompozycja sałaty rzymskiej, bardzo grubej soli i parmezanu. Są inne, równie pyszne, ale to Paryżankę darzę szczególnymi względami. Kawa nadal nie zasługuje na więcej niż trzy gwiazdki. Ceny równie wysokie jak dawniej, choć przewidziane są karty rabatowe dla tych, którzy bywają tam regularnie. A jednak coś w Słodkim jest takiego, że chce się tam wracać. To nie jest tylko kwestia wyjątkowo dobrych bez, bezików, drożdżówek, tart i tortów. To atmosfera.

Słodki... Słony
ul. Mokotowska 45, Warszawa
dodajdo.com

Jaki naród pije najwięcej kawy?

Ciekawa jestem, ilu z Was zgadło. Nie dajmy się zwieść konotacjom kawy z krajami Ameryki Południowej. Klucz jest bardziej praktyczny – jest nim nasłonecznienie. Najwięcej kawy wypijają bowiem... narody skandynawskie.

Wiedzieliście na przykład (ja się przyznam, że nie), że kawa w Szwecji ma niemal status napoju narodowego i – jak przeczytałam w sieci - ofiarowuje się ją laureatom Nagrody Nobla po oficjalnej ceremonii wręczania nagród? Ciekawe, jaką kawę dostał Obama i że z tym tematem tak rzadko się spotykamy – przecież to naprawdę zadziwiające. Tymczasem pół godziny przeszukiwania sieci nie przyniosło mi odpowiedzi na pytanie, jakąż to wykwintną kawę otrzymują Nobliści.


Wracając zatem do kawoszy, Szwedzi nowmalnie zawstydzają Turbodymomena! Średnia roczna na jednego mieszkańca to 13 kilogramów. Nieźle, zakładając, że jednak nie w każdym wieku i stanie kawę się piję. Jeśli Francuzi, pijący zaledwie 5,5 kg rocznie na głowę wymyślili TEN kawałek, to ciekawa jestem, co się dzieje ze Szwedami w najmniej nasłonecznione dni.

We wrześniu, korzystając z promocji w jednej z linii lotniczych wybraliśmy się z Piterem na weekend do Kopenhagi, a że wiele tam do oglądania nie ma, podskoczyliśmy przez most do szwedzkiego Malmo. Oczywiście korzystałam z okazji, by pić kawę i wszędzie była co najmniej przyzwoita, a w jednej uroczej kawiarence w Malmo – rewelacyjna. Ale o tym napiszę jak wreszcie wywołam zdjęcia (zapomnieliśmy aparatu i pstrykalismy foty jednorazówką, pełen oldskul. Ach, ci biedni Polacy...!).

Rewelacji o spożyciu kawy dostarcza między innymi Światowa Organizacja Kawy (ICO). Nie znalazłam informacji, ile kawy piją Polacy. Internetowe źródła podają, że jeden Polak pije 550 kaw rocznie, ale nie są to dane sprawdzone na tyle, by je porównywać z danymi ICO, ta zaś podaje jedynie, że miesięcznie importujemy ok. 100-130 tys. 60-kilogramowych paczek z kawą.
Na koniec taka konkluzja. Biorąc pod uwagę, ile kobiet w ciąży z dziećmi u boku widziałam w Kopenhadze i Malmo (w życiu nie widziałam takiego zagęszczenia wózków!), polski rząd rozmyślając o reformie emerytalnej powinien być może pomyśleć o jakiejś promocji kawy, jeśli ktokolwiek jeszcze ma kiedyś pracować na naszą emeryturę.
dodajdo.com

Mała Szwajcaria

Wkrótce zawita zima, część z nas zabierze narty i deski i pojedzie w góry. To zatem dobry czas, by zdradzić Wam, gdzie warto się udać, by posilić strapione wyczynami na stoku ciało. Nie wiem, jak Wy, ale ja w górach zawsze marzę o chwili, kiedy strudzona zejdę ze szlaku i napiję się grzanego wina lub piwa, zagryzając rybką ze strumyka, a na deser poprawiając gorąca szarlotką.

W liceum i na studiach złaziłam polskie góry dość konkretnie. Dzisiaj jednak, z braku czasu, mogę sobie pozwolić jedynie na wyjazd do Zakopanego. Kiedyś miałam je w pogardzie, jako miejsce wypoczynku mieszczuchów i ogólnie osadę lansu. Dzisiaj nieco spokorniałam, z wymienionych wyżej przyczyn.

W kwestii kawiarni Zakopane mnie nieco rozczarowuje - prawie ich nie ma, nie licząc sieciówek. Nawet to rozumiem: jak już ktoś płaci za miejscówkę, od razu woli serwować full opcję - grilowane oscypki z żurawina, chleb ze smalcem, pstrągi i inne. Szczytem głupoty sa dla mnie lokale nawiązujące do fast foodów: MacGóral i inne podobnie nazwane miejsca, ale pominę ta kwestię.
Kulinarnie mam w Zakopcu trzy typy. Dzisiaj będzie o jednym z nich: Małej Szwajcarii.



I tutaj nie obywa się bez lekkiego przegięcia (smak potrawa psuje beznadziejna muzyka), ale mimo wszystko darzę to miejsce szczególnym sentymentem. Gdyż albowiem tam mi się oświadczył mój ślubny:) Pani kelnerka co prawda popsuła mu niespodziankę, bo za moimi plecami robiła do niego porozumiewawcze miny nie bacząc na to, że za plecami Pitera było... lustro, w którym wszystko widziałam. Tym niemniej, odrzucając sentymenty, Małą Szwajcarię warto odwiedzić, zwłaszcza zimą, bo jest urokliwa, stoi w pewnym oddaleniu od Krupówek, w środku jest miło, jasno i przyjemnie, no i podają pyszne founde i raclette, które są specjalnością tej restauracji.

Kawa również jest niczego sobie. Podana jak należy, szału nie robi, filiżanki do espresso nie podgrzane a sam napój gęstością nie grzeszy, ale też nie jest kwaśny i lurą bym go nie nazwała. Jeśli nie jesteście głodni, możecie zatem wstąpić na jeden z pysznych deserów.
Tak więc, chociaż kawie daję mocne 3*, to sam lokal oceniam na 4 - w końcu w górach kawę to sie pije z kawiarki, a do lokali gastronomicznych chodzi sie w innym celu. Biorąc pod uwagę otoczenie i klimat innych zakopiańskich restauracji, Mała Szwajcaria wypada bardzo miło i można jej nawet wybaczyć okropną muzykę w tle. (Serwują kiczowaty pseudo-folk lub czasem nawet hity dance. Kiedyś im po prostu kupię jakiś miły smooth jazz razem z pakietem tantiemów (myślę, że to chodzi o tantiemy) albo cokolwiek zamiast tej siekanki, którą puszczają z głośników, a która do stylu knajpy i serwowanych dań pasuje jak pieść do oka. no ale kwestia muzyki serwowanej w kawiarniach i restauracjach to zupełnie inna kwestia).

Mała Szwajcaria
Zakopane, ul. Zamoyskiego 11
www.malaszwajcaria.pl
dodajdo.com

Towar prosto z Kolumbii


Na Nowy Świat zawędrowałam w poszukiwaniu notesu. Nie wymyśliłam sobie niczego ekstrawaganckiego. Chciałam, żeby był gruby. W okładce albo bardzo optymistycznej, albo eleganckiej. Żadne tam skaje z pozłacanymi rogami ani "empik collection", obecny w co drugiej torbie licealisty. Ze względu na to, że piszę piórem, mam też pewne wymagania co do papieru. Nie powinien być ani śliski (atrament się rozmazuje), ani makulaturowy (atrament wsiąka). Mam słabość do artykułów piśmienniczo-papierniczych i za każdym razem, kiedy chcę sobie kupić kalendarz czy notes muszę się sporo nachodzić, żeby znaleźć coś ciekawego... Tym razem nawet w Bazarniku nie znalazłam nic odpowiedniego i jedyny pozytyw z tej wyprawy, to ciekawe kawowe miejsce "do kolekcji".



Cafe Colombia to nowy lokal, jedna z nielicznych niesieciówek w tej okolicy. Podaje się tam kawę z Kolumbii, wypieki Lukullusa, a całości przyświeca idea fair trade i slow food. Espresso kosztuje 6 zł, espresso macchiato 8, cappuccino 9. Piłam macchiato - było rewelacyjne. Mleko nie tłumiło smaku espresso, tylko je uzupełniało. Naprawdę, z przyjemnością mogę koło ich nazwy zanotować pięć plusów. Cappuccino z perfekcyjnie spienionym mlekiem i kształtną rozetką również spełni oczekiwania wymagających kawoszy. Następnym razem spróbuję espresso.

Twórcy tego lokalu podkreślają, że wystrój kawiarni nawiązuje zarówno do klimatu kawiarenek Ameryki Południowej, jak i charakteru Pałacu Kossowskich, w którym Cafe Colombia się znajduje. Co do tego, że wnętrze ładnie się komponuje z elewacją kamienicy mogę się zgodzić, nie wiem natomiast jak wyglądają kawiarnie w Kolumbii, bo nigdy tam nie byłam. Wydaje mi się jednak, że w naszym klimacie wskazane są cieplejsze kolory. W każdym razie mnie szare ściany z jaskrawymi paskami w chłodnych odcieniach nie zachwycają. W Garze, o którym ostatnio pisałam, też są szare ściany, ale tam ta szarość wpada w beż, i jest przyjemna. Szarość Colombii jest zimna, a wrażenie potęgują czarne stoliki i białe krzesła. Z tego względu to miejsce raczej na szybką kawę, niż na plotki z przyjaciółką.

Cafe Colombia
Warszawa, ul. Nowy Świat 19
www.cafecolombia.eu
dodajdo.com

Prywatna kolekcja muzyczno-kawowa

Jakiej muzyki słuchasz "do kawy"? Masz swój ulubiony gatunek albo wykonawcę? Wolisz się pobujać w rytm łagodnych dźwięków, czy może lubisz, kiedy muzyka dodaje Ci energii?

Odpowiedź na tego typu pytania zawsze sprawiała mi trudność. Tak naprawdę nie mam jednego ulubionego gatunku, wykonawcy czy języka. Jest tylko jedna reguła: irytują mnie wysokie dźwięki. Poza tym? Mam słabość do hiszpańskojęzycznych wykonawców, do "zachrypniętych" głosów, i wolę męskie od kobiecych (na wykłady też chodziłam tylko do facetów). Lubię fortepian. Lubię się od czasu do czasu poalienować ze słuchawkami na uszach. Lubię się wykwintnie posmęcić. Zwłaszcza o tej porze roku nachodzi mnie na fado, chillout czy smooth jazz. I tego typu muzykę preferuję w kawiarniach. Albo w domu, pod kocykiem, kiedy mam czas na delektowanie się kawą. Zdarza się, że bywam w jakiejś kawiarni tylko raz - nie wracam, jeśli jest tak głośno,że nie słyszę własnych myśli, albo kiedy rodzaj granej muzyki zupełnie mi nie odpowiada. Bywa też odwrotnie. Cappuccino Cafe w Jastarni wspominam bardzo miło głównie ze względu na Boba Marleya z głośników.

Ostatnio na okrągło "chodzą" u mnie trzy płyty - Anthologia Fado, Get Lucky Marka Knopflera i East Meets East grupy Kroke. Na liście ulubionych kawałków niezależnie od pory roku wysoko znajduje się Gotan Project z "Santa Maria"Feels Like Home Phontaine, Bebe i jej Siempre Me Quedera, Jehro i "Continuando" (kolejność przypadkowa). Czasem myślę sobie, że "trudno nie wierzyć w nic" i włączam Raz Dwa Trzy. A potem jeszcze Moralne salto (Strachy na Lachy). Zdarza się, że w pudełkach z płytami znajduję coś, o istnieniu czego zupełnie zapomniałam, i odkrywam na nowo, zachwycając się jakby to był pierwszy raz. Ostatnio przypomniałam sobie o istnieniu Yugotonu i katuję sąsiadów Falochronem, który chyba już zawsze będzie dla mnie "piosenką o Sopocie".



dodajdo.com

Espresso w Garze

Wieczór w filharmonii, a potem kolacja przy świecach? Byłabym zachwycona, gdyby mnie ktoś zaprosił na taką randkę. Po pierwsze dlatego, że "klasyka" na żywo nabiera zupełnie innego wymiaru. Po drugie - znaczyłoby to, że ktoś się postarał, że spotkanie zostało wcześniej zaplanowane. Wbrew pozorom ludzie jeszcze chodzą na takie koncerty i bilety trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.




A gdzie ta kolacja? Naprzeciwko filharmonii jest Gar. Mam wrażenie, że nazwa nie jest adekwatna do tego, co możemy zastać w środku. Mnie hasło "gar" kojarzy się z bałkańskim rozgardiaszem, pikantną kuchnią i tłokiem. W garze robi się bigos albo gulasz. Jednak żadnego z tych dań w karcie restauracji nie znajdziecie. Być może nazwa miała zaklinać rzeczywistość i sprawić, że to miejsce zacznie kiedyś tętnić życiem. Niestety, ilekroć tamtędy przechodzę, jest sporo pustych stolików.

W menu są dania kuchni polskiej z francuskimi akcentami. Bardzo dobre i bardzo drogie. O ile jeszcze przystawki (np. tatar z pomidora, carpaccio z szynki iberyjskiej) czy sałaty (genialna mozzarella di bufala obłożona na bogato rukolą) nie wzbudzają cenowego szoku (ok 30 zł), to dania główne są zdecydowanie za drogie. Wyobraźcie sobie, że taki antrykot wołowy podany z masłem truflowym i czosnkowymi ziemniakami gratin kosztuje 89 zł. Pierś kaczki pieczona z kremem porzeczkowym - 68 zł.

Odetchnąć można dopiero przy deserze. Crème brulée z cointreau kosztuje 19 zł i jest fantastyczny. Jeśli kiedyś wyjdzie mi taki w domu, to nie omieszkam się tym pochwalić ;) No i espresso. Na czwórkę z dużym plusem. Byłaby piątka, gdyby nie to, że kawa była dla mnie nieco zbyt kwaśna, ale to kwestia osobistych preferencji, a nie jakości czy sposobu przygotowania.

Na koniec duży plus za obsługę. Kiedy upadł mi widelec, dostałam nowy zanim jeszcze zdążyłam tamten podnieść z podłogi. Co prawda jak jest tak pusto, to łatwo mieć wszystko na oku, ale kelnerzy są przy tym dyskretni i nienachalni. No i to wnętrze... Równie wysmakowane jak menu. Szaro, złoto, nastrojowo. Idealne miejsce na kolację we dwoje.  

Gar
Warszawa, ul. Jasna 10
dodajdo.com

W Pieninach wpienia Szczawnica

Po pierwsze, piszę ten post przez komórkę, korzystając z dobrodziejstw mobilnego internetu, więc bądźcie wyrozumiali dla formy i ewentualnych uchybień. Jadę autobusem z Zakopanego do Krakowa - tak kończy się nasza wyprawa do... Szczawnicy.
Mam do tego miasteczka sentyment - 6 lat temu stanowiło ostatni przystanek w wędrówce przez Beskid Sądecki i Pieniny (dzisiaj nikt już by mnie nie namówił na morderczą wędrówkę z 20kilogramowym plecakiem po 20 km dziennie górskim szlakiem).
Kto jedzie w góry w listopadzie, niech się liczy z kapryśną pogodą. Liczyłam się i ja z Piterem, wybierając się w tę podróż sentymentalną. Pomyślałam: pozwiedzamy kawiarnie, posmakujemy lokalnych przysmaków...
O ile na dwa krótkie szlaki udało nam się wejść, o tyle plan awaryjny nie wypalił. Brzydka pogoda unaoczniła, że Szczawnica czasy świetności ma za sobą i biernie korzysta tylko z dobrodziejstw sezonu. Lokale gastronomiczne nie zachęcają do wejścia, menu jest ubogie, a w jedynym polecanym nam przez znajomych lokalu - Koci Zamek - była tylko jedna kelnerka, ktora na szczęście lojalnie uprzedziła nas,że jest sama i może odebrać od nas zamówienie dopiero za minimum 20min. Wyszliśmy więc rozczarowani popijając z piersiówki wyśmienitą grecką Metaxę, przywiezioną nam swego czasu przez Kolektyw (www.wyciagnijnogi.blox.pl).
Ale żeby nie było,że tylko narzekam, zanim uciekliśmy do Zakopanego, wybraliśmy się do Schroniska pod Bereśnikiem. Jeśli będziecie kiedyś w Szczawnicy nie zadawajcie sobie trudu schodzenia do miasta. Idźcie na Plac Dietla, napijcie się wód (nie żebym była nieobiektywna,ale Magdalena jest najsmaczniejsza. Taki np. Stefan smakuje jak woda po praniu portek takiego Stefka), a następnie wdrapcie się przez Bryjarkę do Schroniska pod Bereśnikiem. Po drodze przepiękne widoki na Szczawnicę i Krościenko w dolinie, na słowackie ośnieżone Pieniny, a na koniec w Schronisku pyszna szarlotka na ciepło i grzane wino, owczarek pilnujący porządku, a w tle sączy się Wolna Grupa Bukowina.
Szczawnica jako miasto nie oferuje wiele, ale wystarczy wejść na szlak, by Pieniny wszystko wynagrodziły. Trzeba tylko nie zapomnieć o kawiarce.
I na tym na razie kończe. Kciuk mi odpada. Jak wrócę do domu dorzucę zdjęcia z drogi pod Bereśnik i zapowiadam ciąg dalszy, tym razem z Zakopanego.
Magdaro
dodajdo.com

Dobra pizza na Sadybie

Na Nałęczowskiej bywamy od czasu do czasu, bo tam przyjmuje "nasz" weterynarz. Uwielbiamy go i my, i pies. My, za podejście do pacjentów, bezpośredni sposób bycia, kompetencje, umiejętność powiedzenia "nie wiem, idźcie z tym do specjalisty, np. pana XYZ". I za to, że obudzony w środku nocy potrafi w 15 minut zorganizować wszystko, co potrzebne do natychmiastowej operacji. Gaudi oczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy, on po prostu lubi drapanie po klacie i ciastka, które dostaje przy każdej okazji ;)

Przy kolejnych wizytach mieliśmy w planach wybrać się do knajpki, która z daleka zwracała uwagę szyldem "Pizza i Kluchy". Niestety, jakoś się nie składało i trafiliśmy tam dopiero kilka dni temu. Przy okazji okazało się, że jest przeniesiona kawałek dalej i nazywa się teraz "Fratelii Pizza & Pasta". Na przystawkę - pieczywo czosnkowe. Danie główne - pizza, jedna na dwoje, a i tak nie dałam rady zjeść swojej połówki. Mimo, że była naprawdę dobra. Cienki, chrupiący spód, ilość dodatków adekwatna do wielkości pizzy (nie lubię ani kiedy jest przeładowana składnikami, ani kiedy trzeba ich szukać z lupą), w standardzie jest dodatkowy sos (z prawdziwych pomidorow, nie żaden wyrób keczupopodobny).

Na koniec zamówiliśmy espresso. Z całego zestawu wypadło najsłabiej. Zbyt duża objętość, blada crema, wodniste. Dało się wypić bez skrzywienia, ale po tej pizzy spodziewałam się czegoś lepszego. Nie, żebym oczekiwała czegoś na miarę Półwyspu Apenińskiego, w końcu stoi tam tylko mała, w pełni automatyczna Jura. Ale ta filiżanka wypełniona po brzegi nieco mnie rozczarowała. Kawa kosztowała 5 zł, reszty cen nie pamiętam, ale za całość zapłaciliśmy 40 zł.

Na odrębne kilka zdań zasługuje wystrój tej knajpki. Podobało mi się nie tylko dlatego, że ściany są w ostatnio przeze mnie ulubionym zestawie kolorystycznym, czyli czekolada z wanilią. Wszystko tam jest nowe, ładne, dopracowane. Na szerokich parapetach stoją  maleńkie wydrążone dynie ze świeczkami, które po zmroku (czyt. po godz. 16) tworzą przyjemny klimat. Jest półka z książkami, którymi można sobie umilić czas oczekiwania na zamówienie. A na wynos można kupić kamień do pieczenia pizzy i chleba (100 zł).


Fratelli Pizza & Pasta
ul. Nałęczowska 62
Warszawa

dodajdo.com

I love coffee, I love tea...

I love coffee, I love tea
I love the java jive and it loves me
Coffee and tea and the jivin and me

A cup, a cup, a cup, a cup, a cup!



Prawda, że wpada w ucho?
To utwór zespołu Ink Spots z 1940 roku. Czasy największej popularności ma już za sobą - przypadły na  II wojnę światową. Podobno szczególnie podobało się nawiązanie do przebiegłego japońskiego detektywa Pana Moto (druga zwrotka: I love java, sweet and hot/Whoops! Mr. Moto, I'm a coffee pot/Shoot me the pot and I'll pour me a shot/A cup, a cup, a cup, a cup, a cup!), który był głównym bohaterem serii filmów. Pierwsza zwrotka znana jest w kilkunastu wersjach, dziewczyny często nuciły ją tak: I love coffee, I love tea, I love the boys and boys love me.
Animacja jest współczesna, i choć z treścią piosenki nie ma wiele wspólnego, podoba mi się takie zobrazowanie "życia" kawowego ziarenka.
dodajdo.com

Jeśli twój mężczyzna kiedykolwiek się dowie

...że nie dbasz o to, by pił najlepszą kawę o poranku, na pewno nie omieszka cię ukarać:



Nie wiem, z którego roku pochodzi ta reklama, ale gołym okiem widać, że czasy się trochę zmieniły. Można odetchnąć ;) Teraz, jeśli ktoś komuś w reklamie podaje kawę do łóżka, to raczej mężczyzna kobiecie, a nie na odwrót.
dodajdo.com

Dead Man Eating

Do tego postu zainspirowała mnie Ania ze Strawberries from Poland. Kiedy przeczytałam jej post pt. A na ostatni posiłek zjadłabym... nie mogłam przestać myśleć o tym, co powinnam wstawić w miejsce tych trzech kropek? 

Nie umiem się zdecydować. Nie mam jednego ulubionego dania. To, na co mam ochotę związane jest z porą roku, miejscem pobytu, nastrojem. Dziś pewnie zamówiłabym pieczony antrykot z zasmażanymi buraczkami. W wykonaniu J. jest tak pyszny, że zawsze w pewnym momencie odkładam sztućce i jem go palcami, obgryzając wszystko do ostatniej kosteczki. Buraczki w ubiegłym tygodniu jadłam trzy razy i ciągle nie mam dość ;) Ale równie dobrze mogłoby to być risotto z kurkami, zupa ogórkowa mojej mamy, pajda świeżego chleba z powidłami ze słodkich węgierek albo lody. Jedno jest pewne. Na koniec poprosiłabym o espresso.

Something in my head was just saying "Kill, kill, kill"...
Skojarzenia z ostatnim posiłkiem skazańca nasuwa się niemal automatycznie. W poszukiwaniu informacji na temat tego, co więźniowie z celi śmierci chcą jeść trafiłam na bloga Dead Man Eating (to gra słów - "dead man walking" mówi się w więzieniu, prowadząc skazańca na egzekucję.) Każdy post to imię, nazwisko, data śmierci i menu. W niektórych przypadkach jest napisane, za co dostał wyrok albo jakie były jego ostatnie słowa. Fascynująca lektura. I wbrew pozorom zmusza do refleksji. Uwierzycie, że ktoś, kto prosi o litr lodów śmietankowych i brownies z orzechami mógł kogoś zgwałcić, zamordować i poćwiartować?

- Steki, szparagi, brukselka, ser feta, napój, ciastka i arbuz.
- Dwa herbatniki z masłem i miodem, dwa galony czarnej kawy ze śmietaną i cukrem oraz dwa duże kawałki kruchego ciasta z orzechami.
- Podwójny cheesburger, frytki i shake czekoladowy.
- Jedna czarna oliwka.

W tym, co zamawiają skazańcy trudno doszukać się jakichś zależności. Są tacy, którzy popuszczają wodze fantazji i robią listę kilkudziesięciu zachcianek. Inni udzielają szczegółowych wskazówek - stek ma być średnio wysmażony, a frytki koniecznie z keczupem Heinz'a. Myślę, że gdybym miała gotować dla skazańców, miałabym ogromną tremę. Bo co, jeśli okaże się, że nie o takie ciasto czekoladowe chodziło? Albo pieczeń nie będzie smakowała?



Najtrudniej byłoby zaakceptować, że ktoś sobie ostatniego posiłku nie życzy.  Kiedy czytam o tych, którzy odmówili wypisania wniosku o ostatni posiłek, ogarnia mnie jakiś żal... Autorzy dokumentalnego filmu Ostatnia wieczerza zastanawiają się nad znaczeniem tego zwyczaju. Czy to ostatni akt miłosierdzia dla więźnia, czy raczej próba dodatkowego pognębienia i pokazania mu, co traci? - pytają.  Myślę, że równie istotne jest to, co kieruje skazańcami, którzy nie chcą nic jeść. Czy to przejaw jakieś dziwnie pojętej dumy? Oznaka niepogodzenia się z losem? Próba ukarania samego siebie? A może chęć powiedzenia światu "Mam was w d... Skazaliście mnie na śmierć, więc nie udajcie miłosiernych"?

dodajdo.com

E.S.E. Ewentualnie Saszetkę Espresso

Kupiłam sobie kawę w saszetkach. Przy okazji postu o tym, jaki ekspres kupić wywiązała się na ten temat dyskusja, postanowiłam więc sprawdzić, jak cała sprawa wygląda w praktyce. 

Pozytywne wnioski są następujące:
- saszetki pozwalają uniknąć bałaganu na blacie związanego z mieleniem, przesypywaniem i ubijaniem kawy,
- dają powtarzalne efekty, kawa za każdym razem wychodzi podobna,
- można wziąć kilka sztuk na jakiś wyjazd i z braku ekspresu po prostu zalać wrzątkiem - uzyskamy całkiem niezłą "zalewajkę" bez fusów,
- system E.S.E jest ujednolicony, jeśli tylko mamy w ekspresie odpowiednie sitko (do większości modeli można dokupić oddzielnie), to saszetka każdej firmy będzie pasować,
- większość kawowych firm już produkuje podsy, reszta pewnie wkrótce dołączy, więc będzie w czym wybierać.

Jakieś minusy? Jak można się było spodziewać, aromat tej kawy nie zwala z nóg. To nie jest alternatywa dla świeżo zmielonych ziaren, raczej dla szybko wietrzejącej paczkowanej kawy mielonej. Poza tym ilość kawy w saszetce przeznaczona jest na jedno espresso. Problem pojawia się w momencie, kiedy chcemy zrobić doppio albo dwie filiżanki kawy z jednego "strzału". Nie wiem, czy produkuje się w ogóle podwójne podsy?

Przy zakupie trzeba zwracać uwagę na to, czy każda saszetka pakowana jest oddzielnie. Jeśli nie jest, to producent najwyraźniej strzela sobie samobója, bo biorąc pod uwagę, że paczka saszetek jest droższa niż paczka mielonki, kupowanie takiej porcjowanej kawy nie ma sensu.
Dobrze też wiedzieć, że znak E.S.E. jest zastrzeżony i nie wszystkie firmy mogą oznaczać nim swoje produkty. Jeśli kupujemy saszetki bez takiego oznaczenia, to warto sprawdzić na opakowaniu, czy mają te standardowe 44-milimetry średnicy, żeby się potem nie okazało, że nie pasują do ekspresu i można je sobie wsadzić najwyżej do lodówki, jako odświeżacz powietrza ;)

Myślę, że system E.S.E. (Easy Serving Espresso) może okazać się świetnym rozwiązaniem do tych wszystkich barów i knajpek, które kawę podają "przy okazji" i nikt tam nie ma pojęcia, jak obsługiwać ekspres. Automaty nie rozwiązują problemu, bo trzeba o nie dbać i regularnie czyścić. Saszetka mogłaby sprawić, że kawa w takich miejscach wreszcie byłaby przyzwoitej jakości.
dodajdo.com

Bo na imię mam Młynek, a nazwisko Kawowy

Absurdalnie, z przymrużeniem oka...

dodajdo.com

Kawa, czekolada i pieprz

Jaki jest największy pożytek z bezprzewodowego internetu w domu? Można położyć laptopa na kuchennym blacie i w czasie gotowania nie biegać co chwilę do pokoju. Bo tak się jakoś składa, że większość przepisów, które testuję, pochodzi z blogów. Mam większe zaufanie do Liski (White Plate), Asi (Kwestia Smaku) czy Mico (Olive and Flour) niż anonimowych autorów gazetowych przepisów; tym bardziej, że do niedawna w co drugim takim drukowanym przepisie była vegeta, a w co trzecim bulion z kostki. Jedynym kulinarnym pismem, jakie od czasu do czasu kupuję, jest Kuchnia, i to głównie za sprawą fantastycznych zdjęć, które inspirują bardziej niż wyliczanka składników (bo i tak zwykle robię tak, jak lubię, a nie jak każą w przepisie). Laptop zwykle jest jedynym świadkiem moich kulinarnych wpadek, i pierwszym, kiedy udaje mi się wyczarować coś pysznego.

Lubię być w kuchni sama. Wprawdzie związek z J., który teraz jest moim mężem, zaczął się od wspólnego skrobania marchewek i długich dysput filozoficzno-cukierniczych, ale tak naprawdę kiedy gotuję, nie potrzebuję towarzystwa. Lubię mieć porządne entrée, czasem ledwie się powstrzymuję przed stawianiem czegoś na stole z "tadaaam" na ustach ;) Ogromną przyjemność sprawia mi błysk zaskoczenia w oczach gości, a potem rozanielone miny. I nic nie poprawia mi nastroju tak bardzo, jak gotowanie. To chyba nawet lepsze niż zakupy. Bardziej ekonomiczne, a poza tym efekt cieszy nie tylko mnie. Fajnie jest gotować dla kogoś. Jeść razem. Od czasu do czasu pocelebrować kolację czy śniadanie. Magda Gessler, od której nauczyłam się takiego (jedynego słusznego) podejścia do jedzenia, powiedziałaby pewnie, że jest w tym jakaś magia. I ja w to wierzę. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nie chce mi się gotować dla kogoś, kogo nie lubię? Mogę się trzy godziny zastanawiać nad menu kiedy ma przyjść ktoś, na kogo czekam, ale nie będę się tak starać, jeśli ktoś mi podpadł.

A wracając do Kuchni... Najnowszy numer (11/2009) rozpoczyna się fajnym deserem. Pikantnym, rozgrzewającym - w sam raz na jesień.

Krem czekoladowo-kawowy z różowym pieprzem


1/3 szklanki śmietanki 36%
1,5 łyżeczki zmielonej kawy
1/4 łyżeczki ziaren różowego pieprzu rozgniecionego w moździerzu
10-12 dag posiekanej gorzkiej czekolady
3-4 białka
1 łyżka cukru

Zagotowujemy śmietankę z kawą i pieprzem,zdejmujemy z ognia, przykrywamy i odstawiamy na pół godziny. Cedzimy przez gęste sitko, łączymy ze stopioną czekoladą, studzimy. Ubijamy białka z cukrem na sztywną pianę, delikatnie łączymy z masą czekoladową. Gotowym kremem napełniamy pucharki. Możemy podać z cząstkami gruszek z syropu albo świeżymi owocami, np. malinami

dodajdo.com

Moka. Mokka. Mocha. Co z tą kawą?

Mało rzeczy irytuje mnie tak bardzo jak to, kiedy ktoś mówi o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia. Niemal wszyscy Polacy świetnie się znają na piłce nożnej, wiedzą co zrobić, żeby jeździć lepiej niż Kubica i jak uzdrowić polską gospodarkę. Kiedy takie sądy wypowiadane są w kameralnym gronie, przy piwie czy rodzinnym obiedzie, to pół biedy. Gorzej, kiedy podobne rzeczy czytam w gazetach. I to nie byle jakich, bo np. w Poradniku dziennika "Polska"* czy artykule Adamczewskiego w "Polityce".**

W tekście z Dziennika czytamy:
"(...) prawdziwą gratką dla koneserów jest kawa Kopi Luwak. Rocznie zbiera się jej nie więcej niż 400 kg i zbierają ją…cywety. Te niewielkie, żyjące na Sumatrze przypominające lisa ssaki spokrewnione z łasicami uwielbiają owoce kawowca."
Niby drobiazg, ale Sumatra to nie jedyna wyspa, z której pochodzi Kopi Luwak. Równie dobrze może być z Jawy lub Celebes, a także z Filipin czy Wietnamu.

"Jeśli inwestycja w ekspres ciśnieniowy to zbyt duży wydatek, podobny efekt można uzyskać, kupując dzbanek z tłokiem do parzenia kawy. Wtedy zmielone ziarna wystarczy zalać gorącą wodą (nie wrzącą – najlepsza jest o temp. od 88 do 92 stopni C) i powoli opuszczać tłok. Potem trzeba kawę przelać do innego naczynia. Zmielona nie powinna być poddawana działaniu wody dłużej niż dwie minuty."
Autor tekstu chyba nigdy nie pił kawy z french pressu? Jej smak niewiele ma wspólnego z espresso, a i sama instrukcja obsługi tłoczka pozostawia wiele do życzenia... Pisałam już o tym, ale przypomnę - najpierw wsypujemy kawę, wlewamy wodę, potem czekamy 3-4 minuty, opuszczamy tłoczek i dopiero pijemy. 

I wreszcie gwóźdź programu:
"Można także kupić tzw. mokkę – włoską maszynkę do parzenia kawy, którą stawia się na gazie lub płycie kuchennej.
(...) Aby jednak efekt był doskonały, przed pierwszym wypiciem kawy z nowego urządzenia trzeba przynajmniej dwa razy „zaparzyć” samą wodę, zostawiając ją potem na 24 godziny, później jeszcze kolejne dwa razy zużyte już fusy kawowe. One także powinny postać dobę. Później maszynkę można opłukać i przystępować do parzenia kawy. Po użyciu powinno się ją płukać w wodzie (bez dodatku środków chemicznych). To wystarczy, jeśli mokka jest używana codziennie. Jeśli tylko od czasu do czasu – przed każdym użyciem trzeba wykonać dwa „ślepe” parzenia – z samej wody i z fusów."
Po pierwsze - "ślepe parzenia". Wszystko to brzmi dość skomplikowanie, a tymczasem w instrukcji obsługi mojej kawiarki piszą tylko o tym, żeby pierwsze dwa-trzy napary wylać.

Kolejna sprawa - nazewnictwo. Mokka to gatunek kawy i miasto w Jemenie, które dawno, dawno temu było centrum handlu pomiędzy krajami środkowego wschodu, a Indiami i stało się miejscem przeładunku kawy (dlatego ówczesna metropolia nadała swoje imię arabskiej kawie). Ewentualnie, po wiedeńsku, potoczne określenie espresso. 

Włoska kawiarka, którą ma na myśli autor tego cytatu, to moka. Niestety, jako potwierdzenie tej informacji musi wystarczyć włoska wikipedia, bowiem nawet tłumacz książki Jona Thorna pod wiele obiecującym tytułem "Przewodnik po światowych markach kawy" nie popisał się i niemal wszystko, co jest kawą, nazywa mokką.
Swoją drogą ta "moka" często sprawia kłopoty, więc wyjaśnijmy jeszcze przy okazji, że pisana z "ch", mocha, to po prostu kawa z czekoladą (1/3 kawy, 1/3 mleka, 1/3 czekolady lub syropu czekoladowego).

O wiele bardziej zabawny jest jednak tekst Adamczewskiego. "Otóż, jeżeli w kawiarni już od drzwi czuć intensywny zapach mielonej kawy, to znaczy, że mają kiepski młynek i olejki eteryczne bezużytecznie ulatują w powietrze, zamiast znaleźć się w moim espresso." Dawno takiej bzdury nie czytałam. Panie Piotrze, to nie tak. To, co czuć od progu, to zwykle kawowy odświeżacz powietrza. Inna sprawa, że świeżo zmielona kawa musi pachnieć! Jeśli nie pachnie, to pewnie jest zwietrzała.

I dalej: "Espresso należy sporządzać z 30 g kawy zmielonej w młynku żarnowym (nie uwalnia olejków, bo nie przecina, lecz zgniata ziarna) i zaparzanej w temperaturze ok. 90 stopni przez 20 sekund"
Espresso robi się z 7 g mielonej kawy. Ok, nie każdy musi to wiedzieć. Ale z tym młynkiem to już przesada. Co pachnie mocniej - listek, choćby bazylii, roztarty w palcach, czy posiekany nożem?

Takich "kwiatków" jest znacznie więcej, wybrałam te dwa teksty, bo jeden jest dosłownie sprzed kilku dni, a drugi został napisany przez Piotra Adamczewskiego, który dla wielu ludzi jest kulinarnym guru i można by się spodziewać, że wie, co mówi. Prawie dwa i pół tysiąca lat temu Sokrates powiedział "Wiem, że nic nie wiem". Wielka szkoda, że dzisiaj tak mało osób potrafi to za nim powtórzyć. Przecież naprawdę nie każdy musi się znać na wszystkim.

*Zapach mokki, "Polska - Kurier Lubelski", 24.10.2009
**Adamczewski P., Prosto od kozy, Polityka - nr 36 (2670) z dnia 06-09-2008; s. 123
dodajdo.com