Nescafe Dolce Gusto. Masz ochotę na kawę?

Na to pytanie zadane przez producentów ekspresu Nescafe Dolce Gusto odpowiadam: NIE. Absolutnie nie. Nescafe wprowadzając produkt na rynek zrobiło w mojej korporacji sampling, więc próbowałam wszystkich serwowanych przez to miłe dla oka urządzenie napojów i mogę śmiało powiedzieć, że jakością niewiele odbiegają one od tych serwowanych z automatów za złotówkę w plastikowych kubkach. Po prostu fuj. Nie mogłam dopić do końca żadnej z sześciu serwowanych "kaw".


Piszę o tym dzisiaj, bo akurat Nescafe Dolce Gusto ruszyło z kampanią świąteczną, która rzuciła mi się w oczy w sieci i naprawdę szkoda mi tych wszystkich, którzy się nabiorą i kupią to komuś pod choinkę. Dla kogoś, kto przywiązuje choć trochę uwagi do kawy, napoje z Nescafe Dolce Gusto będą nie do zniesienia. Natomiast wyobrażam sobie, że pijacze kawy rozpuszczalnej mogą być usatysfakcjonowani, chociaż osobiście znacznie lepsza od napojów z kapsułek NDG jest zwykła rozpuszczalna Nescafe Espresso czy Douwe Egberts (tą drugą dostałyśmy ostatnio do testowania i tym, którzy miłują rozpuszczalniki mogę polecić, jest bardzo mocna i aromatyczna).

Samo urządzenie wygląda przyjemnie, nowoczesny, elegancki design. Bardzo lubię też spot reklamowy, który emitowany jest od kilku miesięcy w telewizji. Ale na tym zalety tego produktu się kończą. Do wyboru mamy kapsułki do dziesięciu rodzajów "kawy": espresso, espresso intenso, cappuccino, cappuccino ice, latte macchiato, latte macchiato bez cukru, mocha, aroma (cokolwiek się za tym kryje), caffe lungo i chococino (pisownia oryginalna). Kapsułki kupuje się w paczkach po 16 szt. w cenie ok. 20 PLN za paczkę. Sam ekspres kosztuje, w zależności od koloru, od 499 PLN do 599 PLN.
W kapsułkach znajdziemy mieloną Arabicę i - uwaga! - mleko w proszku. Już samo to zniechęca mnie do picia tej kawy. Efekt tego połączenia jest taki, że "napój", zwłaszcza w wersji z mlekiem, jest rozwodniony, przepalony, kwaśny i zalatuje goryczą, pozostawiając w ustach nieprzyjemny smak. Nie uwzięłam się, naprawdę to smakuje jak kawa z automatu na Centralnym.

Nie przepadam za ekspresami na kapsułki, ale znam takie, które są dobre. W pracy mamy m. in. kapsułkową Lavazzę i w porównaniu z Nescafe Dolce Gusto jest to finezja smaku, aromatu i konsystencji. Najbardziej poroniony pomysł to jednak to mleko w proszku. Na stronie NDG czytamy:

Kapsułki z mlekiem do kaw Latte Macchiato, Cappuccino i do Chococino to kolejna niezwykła cecha NESCAFÉ® Dolce Gusto®. Smak i efekt świeżo spienionego mleka, bez skomplikowanego przygotowywania z użyciem spieniacza. Przez kapsułkę z mlekiem włożoną do urządzenia przepuszczana jest gorąca woda pod ciśnieniem pozwalającym na utworzenie kremowej pianki.

Wiecie, co mi to przypomina? Jak w podstawówce, po lekturze opowiadania "Cud kwitnących sadów" (którego tytuł wrócił do mnie po 16 latach dzięki Stefanos, która w komentarzach mi o nim przypomniała), pisałam wypracowanie o przyszłości. Mieliśmy opisać dzień z naszego życia w roku dwatysiącektórymśtam, w rzeczywistości przedstawionej w tym opowiadaniu. Oczywiście na początku lat 90. wydawało nam się, że po 2000 r. nagle przeniesiemy się w rzeczywistość pilota Pirxa. I moja dziecięca wyobraźnia skupiła się wówczas na tym, że w przyszłości będziemy zamknięci w swoich mieszkaniach, będziemy się przez komputery łączyli z nauczycielami i innymi dziećmi ze szkoły, a zamiast jedzenia i picia będziemy łykali specjalne tabletki i kapsułki. Czytając o kapsułkach z mlekiem w proszku, dzięki którym mam mieć szybko mleczną piankę i nie muszę spieniać i podgrzewać mleka, myślę o tym opowiadaniu, które tak wryło mi sie w pamięć. I mówię takim kawowym fast foodom NIE!

Zachwycajmy się przygotowywaniem kawy. Wsłuchujmy się w bulgot kawiarki, niech nam mleko kipi - zapach przypalonego na kuchni mleka czy nie kojarzy Wam się z dzieciństwem? Kochajmy krowy, które dają mleko. I uciekajmy od fast coffee.
Myślę, że producenci Nescafe Dolce Gusto spóźnili się ze swoim produktem minimum o dekadę. W latach 90., kiedy po wkroczeniu kapitalizmu spieszno nam było do nowoczesności, takie urządzenie może i przyprawiałoby o szybsze bicie serca. Dzisiaj cenne jest to, co naturalne i/lub ponadczasowe. Nescafe Dolce Gusto to taka Mandaryna wśród ekspresów. Chociaż jak Mandaryna, pewnie też znajdzie swoich fanów.

Na koniec pozytywnie nastrajająca reklama ekspresu:

dodajdo.com

Bezy, beziki, tarty i torty.

15 lat temu nie było TVN, Wirtualnej Polski ani powszechnego dostępu do komórek oraz internetu. Nie było mp3, dvd, centrów handlowych, iPhonów ani nawigacji satelitarnej. Nie było PO oraz PiSu. Nikt nie wiedział, kto to jest Adam Małysz, Robert Kubica czy Doda. Nie śniło się o Tańcu z Gwiazdami, Naszej Klasie, ani nawet o Pudelku. A Słodki... Słony już był!

Słodki... Słony Magdy Gessler właśnie obchodzi swoje 15. urodziny. Miał być miejscem ciepłym, niezwykłym, pysznym. Miał spełniać słodkie marzenia Warszawiaków.  Czy tak jest? Po ciastko na wynos niemal zawsze trzeba stać w kolejce, a stoliki w "słonej " części warto na wieczór rezerwować, bo może się okazać, że bez tego nie będzie gdzie usiąść. Dziennikarze umawiają się tam na wywiady, gwiazdy na spotkania, pojawiają się białe kołnierzyki i eleganckie starsze panie w ażurowych rękawiczkach. Ostatnio w kolejce przede mną po tort stał Kuba Wojewódzki. Innym razem minęłam się tam w drzwiach z Laurą Łącz, a Tomasz Jacykow wcinał ciastko z ekstazą wymalowaną na twarzy. W Słodkim bywają Gwiazdy i gwiazdki - Kożuchowska, Foremniak, Żebrowski i wiele, wiele innych. Coś więc w tym miejscu musi być, skoro od tylu lat nie przestaje być modne.



Fot. slodki-slony.pl Na zdjęciu ciastko Osieckiej (10zł)

Jak widać ja też ostatnio znów zaczęłam tam zaglądać. Od czasu, kiedy ostatnio pisałam o tym miejscu, sporo się zmieniło. Przede wszystkim obsługa. Dziewczyny są miłe, uśmiechnięte i pomocne. Jest też kilka nowych ciastek. Ostatnio jadłam tort czekoladowo-makowy (25 zł, jedną porcję radzę zamawiać dla dwóch osób - jest olbrzymia). Nie przepadam za makiem w cukiernianych wypiekach, ale tutaj zdecydowała chyba moja podświadomość - nie mogłam oczu oderwać od tego ciacha i poprosiłam o nie, nie zważając na moje makowe uprzedzenia. Było obłędnie pyszne. Mocno czekoladowe, ciężkie, ciemne i wilgotne. Rewelacja. Aż mnie kusi, żeby spróbować odtworzyć taki tort na okoliczność świąt.

Niestety, z menu Słonego zniknęła moja ulubiona Paryżanka - banalnie prosta kompozycja sałaty rzymskiej, bardzo grubej soli i parmezanu. Są inne, równie pyszne, ale to Paryżankę darzę szczególnymi względami. Kawa nadal nie zasługuje na więcej niż trzy gwiazdki. Ceny równie wysokie jak dawniej, choć przewidziane są karty rabatowe dla tych, którzy bywają tam regularnie. A jednak coś w Słodkim jest takiego, że chce się tam wracać. To nie jest tylko kwestia wyjątkowo dobrych bez, bezików, drożdżówek, tart i tortów. To atmosfera.

Słodki... Słony
ul. Mokotowska 45, Warszawa
dodajdo.com

Jaki naród pije najwięcej kawy?

Ciekawa jestem, ilu z Was zgadło. Nie dajmy się zwieść konotacjom kawy z krajami Ameryki Południowej. Klucz jest bardziej praktyczny – jest nim nasłonecznienie. Najwięcej kawy wypijają bowiem... narody skandynawskie.

Wiedzieliście na przykład (ja się przyznam, że nie), że kawa w Szwecji ma niemal status napoju narodowego i – jak przeczytałam w sieci - ofiarowuje się ją laureatom Nagrody Nobla po oficjalnej ceremonii wręczania nagród? Ciekawe, jaką kawę dostał Obama i że z tym tematem tak rzadko się spotykamy – przecież to naprawdę zadziwiające. Tymczasem pół godziny przeszukiwania sieci nie przyniosło mi odpowiedzi na pytanie, jakąż to wykwintną kawę otrzymują Nobliści.


Wracając zatem do kawoszy, Szwedzi nowmalnie zawstydzają Turbodymomena! Średnia roczna na jednego mieszkańca to 13 kilogramów. Nieźle, zakładając, że jednak nie w każdym wieku i stanie kawę się piję. Jeśli Francuzi, pijący zaledwie 5,5 kg rocznie na głowę wymyślili TEN kawałek, to ciekawa jestem, co się dzieje ze Szwedami w najmniej nasłonecznione dni.

We wrześniu, korzystając z promocji w jednej z linii lotniczych wybraliśmy się z Piterem na weekend do Kopenhagi, a że wiele tam do oglądania nie ma, podskoczyliśmy przez most do szwedzkiego Malmo. Oczywiście korzystałam z okazji, by pić kawę i wszędzie była co najmniej przyzwoita, a w jednej uroczej kawiarence w Malmo – rewelacyjna. Ale o tym napiszę jak wreszcie wywołam zdjęcia (zapomnieliśmy aparatu i pstrykalismy foty jednorazówką, pełen oldskul. Ach, ci biedni Polacy...!).

Rewelacji o spożyciu kawy dostarcza między innymi Światowa Organizacja Kawy (ICO). Nie znalazłam informacji, ile kawy piją Polacy. Internetowe źródła podają, że jeden Polak pije 550 kaw rocznie, ale nie są to dane sprawdzone na tyle, by je porównywać z danymi ICO, ta zaś podaje jedynie, że miesięcznie importujemy ok. 100-130 tys. 60-kilogramowych paczek z kawą.
Na koniec taka konkluzja. Biorąc pod uwagę, ile kobiet w ciąży z dziećmi u boku widziałam w Kopenhadze i Malmo (w życiu nie widziałam takiego zagęszczenia wózków!), polski rząd rozmyślając o reformie emerytalnej powinien być może pomyśleć o jakiejś promocji kawy, jeśli ktokolwiek jeszcze ma kiedyś pracować na naszą emeryturę.
dodajdo.com

Mała Szwajcaria

Wkrótce zawita zima, część z nas zabierze narty i deski i pojedzie w góry. To zatem dobry czas, by zdradzić Wam, gdzie warto się udać, by posilić strapione wyczynami na stoku ciało. Nie wiem, jak Wy, ale ja w górach zawsze marzę o chwili, kiedy strudzona zejdę ze szlaku i napiję się grzanego wina lub piwa, zagryzając rybką ze strumyka, a na deser poprawiając gorąca szarlotką.

W liceum i na studiach złaziłam polskie góry dość konkretnie. Dzisiaj jednak, z braku czasu, mogę sobie pozwolić jedynie na wyjazd do Zakopanego. Kiedyś miałam je w pogardzie, jako miejsce wypoczynku mieszczuchów i ogólnie osadę lansu. Dzisiaj nieco spokorniałam, z wymienionych wyżej przyczyn.

W kwestii kawiarni Zakopane mnie nieco rozczarowuje - prawie ich nie ma, nie licząc sieciówek. Nawet to rozumiem: jak już ktoś płaci za miejscówkę, od razu woli serwować full opcję - grilowane oscypki z żurawina, chleb ze smalcem, pstrągi i inne. Szczytem głupoty sa dla mnie lokale nawiązujące do fast foodów: MacGóral i inne podobnie nazwane miejsca, ale pominę ta kwestię.
Kulinarnie mam w Zakopcu trzy typy. Dzisiaj będzie o jednym z nich: Małej Szwajcarii.



I tutaj nie obywa się bez lekkiego przegięcia (smak potrawa psuje beznadziejna muzyka), ale mimo wszystko darzę to miejsce szczególnym sentymentem. Gdyż albowiem tam mi się oświadczył mój ślubny:) Pani kelnerka co prawda popsuła mu niespodziankę, bo za moimi plecami robiła do niego porozumiewawcze miny nie bacząc na to, że za plecami Pitera było... lustro, w którym wszystko widziałam. Tym niemniej, odrzucając sentymenty, Małą Szwajcarię warto odwiedzić, zwłaszcza zimą, bo jest urokliwa, stoi w pewnym oddaleniu od Krupówek, w środku jest miło, jasno i przyjemnie, no i podają pyszne founde i raclette, które są specjalnością tej restauracji.

Kawa również jest niczego sobie. Podana jak należy, szału nie robi, filiżanki do espresso nie podgrzane a sam napój gęstością nie grzeszy, ale też nie jest kwaśny i lurą bym go nie nazwała. Jeśli nie jesteście głodni, możecie zatem wstąpić na jeden z pysznych deserów.
Tak więc, chociaż kawie daję mocne 3*, to sam lokal oceniam na 4 - w końcu w górach kawę to sie pije z kawiarki, a do lokali gastronomicznych chodzi sie w innym celu. Biorąc pod uwagę otoczenie i klimat innych zakopiańskich restauracji, Mała Szwajcaria wypada bardzo miło i można jej nawet wybaczyć okropną muzykę w tle. (Serwują kiczowaty pseudo-folk lub czasem nawet hity dance. Kiedyś im po prostu kupię jakiś miły smooth jazz razem z pakietem tantiemów (myślę, że to chodzi o tantiemy) albo cokolwiek zamiast tej siekanki, którą puszczają z głośników, a która do stylu knajpy i serwowanych dań pasuje jak pieść do oka. no ale kwestia muzyki serwowanej w kawiarniach i restauracjach to zupełnie inna kwestia).

Mała Szwajcaria
Zakopane, ul. Zamoyskiego 11
www.malaszwajcaria.pl
dodajdo.com

Towar prosto z Kolumbii


Na Nowy Świat zawędrowałam w poszukiwaniu notesu. Nie wymyśliłam sobie niczego ekstrawaganckiego. Chciałam, żeby był gruby. W okładce albo bardzo optymistycznej, albo eleganckiej. Żadne tam skaje z pozłacanymi rogami ani "empik collection", obecny w co drugiej torbie licealisty. Ze względu na to, że piszę piórem, mam też pewne wymagania co do papieru. Nie powinien być ani śliski (atrament się rozmazuje), ani makulaturowy (atrament wsiąka). Mam słabość do artykułów piśmienniczo-papierniczych i za każdym razem, kiedy chcę sobie kupić kalendarz czy notes muszę się sporo nachodzić, żeby znaleźć coś ciekawego... Tym razem nawet w Bazarniku nie znalazłam nic odpowiedniego i jedyny pozytyw z tej wyprawy, to ciekawe kawowe miejsce "do kolekcji".



Cafe Colombia to nowy lokal, jedna z nielicznych niesieciówek w tej okolicy. Podaje się tam kawę z Kolumbii, wypieki Lukullusa, a całości przyświeca idea fair trade i slow food. Espresso kosztuje 6 zł, espresso macchiato 8, cappuccino 9. Piłam macchiato - było rewelacyjne. Mleko nie tłumiło smaku espresso, tylko je uzupełniało. Naprawdę, z przyjemnością mogę koło ich nazwy zanotować pięć plusów. Cappuccino z perfekcyjnie spienionym mlekiem i kształtną rozetką również spełni oczekiwania wymagających kawoszy. Następnym razem spróbuję espresso.

Twórcy tego lokalu podkreślają, że wystrój kawiarni nawiązuje zarówno do klimatu kawiarenek Ameryki Południowej, jak i charakteru Pałacu Kossowskich, w którym Cafe Colombia się znajduje. Co do tego, że wnętrze ładnie się komponuje z elewacją kamienicy mogę się zgodzić, nie wiem natomiast jak wyglądają kawiarnie w Kolumbii, bo nigdy tam nie byłam. Wydaje mi się jednak, że w naszym klimacie wskazane są cieplejsze kolory. W każdym razie mnie szare ściany z jaskrawymi paskami w chłodnych odcieniach nie zachwycają. W Garze, o którym ostatnio pisałam, też są szare ściany, ale tam ta szarość wpada w beż, i jest przyjemna. Szarość Colombii jest zimna, a wrażenie potęgują czarne stoliki i białe krzesła. Z tego względu to miejsce raczej na szybką kawę, niż na plotki z przyjaciółką.

Cafe Colombia
Warszawa, ul. Nowy Świat 19
www.cafecolombia.eu
dodajdo.com

Prywatna kolekcja muzyczno-kawowa

Jakiej muzyki słuchasz "do kawy"? Masz swój ulubiony gatunek albo wykonawcę? Wolisz się pobujać w rytm łagodnych dźwięków, czy może lubisz, kiedy muzyka dodaje Ci energii?

Odpowiedź na tego typu pytania zawsze sprawiała mi trudność. Tak naprawdę nie mam jednego ulubionego gatunku, wykonawcy czy języka. Jest tylko jedna reguła: irytują mnie wysokie dźwięki. Poza tym? Mam słabość do hiszpańskojęzycznych wykonawców, do "zachrypniętych" głosów, i wolę męskie od kobiecych (na wykłady też chodziłam tylko do facetów). Lubię fortepian. Lubię się od czasu do czasu poalienować ze słuchawkami na uszach. Lubię się wykwintnie posmęcić. Zwłaszcza o tej porze roku nachodzi mnie na fado, chillout czy smooth jazz. I tego typu muzykę preferuję w kawiarniach. Albo w domu, pod kocykiem, kiedy mam czas na delektowanie się kawą. Zdarza się, że bywam w jakiejś kawiarni tylko raz - nie wracam, jeśli jest tak głośno,że nie słyszę własnych myśli, albo kiedy rodzaj granej muzyki zupełnie mi nie odpowiada. Bywa też odwrotnie. Cappuccino Cafe w Jastarni wspominam bardzo miło głównie ze względu na Boba Marleya z głośników.

Ostatnio na okrągło "chodzą" u mnie trzy płyty - Anthologia Fado, Get Lucky Marka Knopflera i East Meets East grupy Kroke. Na liście ulubionych kawałków niezależnie od pory roku wysoko znajduje się Gotan Project z "Santa Maria"Feels Like Home Phontaine, Bebe i jej Siempre Me Quedera, Jehro i "Continuando" (kolejność przypadkowa). Czasem myślę sobie, że "trudno nie wierzyć w nic" i włączam Raz Dwa Trzy. A potem jeszcze Moralne salto (Strachy na Lachy). Zdarza się, że w pudełkach z płytami znajduję coś, o istnieniu czego zupełnie zapomniałam, i odkrywam na nowo, zachwycając się jakby to był pierwszy raz. Ostatnio przypomniałam sobie o istnieniu Yugotonu i katuję sąsiadów Falochronem, który chyba już zawsze będzie dla mnie "piosenką o Sopocie".



dodajdo.com

Espresso w Garze

Wieczór w filharmonii, a potem kolacja przy świecach? Byłabym zachwycona, gdyby mnie ktoś zaprosił na taką randkę. Po pierwsze dlatego, że "klasyka" na żywo nabiera zupełnie innego wymiaru. Po drugie - znaczyłoby to, że ktoś się postarał, że spotkanie zostało wcześniej zaplanowane. Wbrew pozorom ludzie jeszcze chodzą na takie koncerty i bilety trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.




A gdzie ta kolacja? Naprzeciwko filharmonii jest Gar. Mam wrażenie, że nazwa nie jest adekwatna do tego, co możemy zastać w środku. Mnie hasło "gar" kojarzy się z bałkańskim rozgardiaszem, pikantną kuchnią i tłokiem. W garze robi się bigos albo gulasz. Jednak żadnego z tych dań w karcie restauracji nie znajdziecie. Być może nazwa miała zaklinać rzeczywistość i sprawić, że to miejsce zacznie kiedyś tętnić życiem. Niestety, ilekroć tamtędy przechodzę, jest sporo pustych stolików.

W menu są dania kuchni polskiej z francuskimi akcentami. Bardzo dobre i bardzo drogie. O ile jeszcze przystawki (np. tatar z pomidora, carpaccio z szynki iberyjskiej) czy sałaty (genialna mozzarella di bufala obłożona na bogato rukolą) nie wzbudzają cenowego szoku (ok 30 zł), to dania główne są zdecydowanie za drogie. Wyobraźcie sobie, że taki antrykot wołowy podany z masłem truflowym i czosnkowymi ziemniakami gratin kosztuje 89 zł. Pierś kaczki pieczona z kremem porzeczkowym - 68 zł.

Odetchnąć można dopiero przy deserze. Crème brulée z cointreau kosztuje 19 zł i jest fantastyczny. Jeśli kiedyś wyjdzie mi taki w domu, to nie omieszkam się tym pochwalić ;) No i espresso. Na czwórkę z dużym plusem. Byłaby piątka, gdyby nie to, że kawa była dla mnie nieco zbyt kwaśna, ale to kwestia osobistych preferencji, a nie jakości czy sposobu przygotowania.

Na koniec duży plus za obsługę. Kiedy upadł mi widelec, dostałam nowy zanim jeszcze zdążyłam tamten podnieść z podłogi. Co prawda jak jest tak pusto, to łatwo mieć wszystko na oku, ale kelnerzy są przy tym dyskretni i nienachalni. No i to wnętrze... Równie wysmakowane jak menu. Szaro, złoto, nastrojowo. Idealne miejsce na kolację we dwoje.  

Gar
Warszawa, ul. Jasna 10
dodajdo.com

W Pieninach wpienia Szczawnica

Po pierwsze, piszę ten post przez komórkę, korzystając z dobrodziejstw mobilnego internetu, więc bądźcie wyrozumiali dla formy i ewentualnych uchybień. Jadę autobusem z Zakopanego do Krakowa - tak kończy się nasza wyprawa do... Szczawnicy.
Mam do tego miasteczka sentyment - 6 lat temu stanowiło ostatni przystanek w wędrówce przez Beskid Sądecki i Pieniny (dzisiaj nikt już by mnie nie namówił na morderczą wędrówkę z 20kilogramowym plecakiem po 20 km dziennie górskim szlakiem).
Kto jedzie w góry w listopadzie, niech się liczy z kapryśną pogodą. Liczyłam się i ja z Piterem, wybierając się w tę podróż sentymentalną. Pomyślałam: pozwiedzamy kawiarnie, posmakujemy lokalnych przysmaków...
O ile na dwa krótkie szlaki udało nam się wejść, o tyle plan awaryjny nie wypalił. Brzydka pogoda unaoczniła, że Szczawnica czasy świetności ma za sobą i biernie korzysta tylko z dobrodziejstw sezonu. Lokale gastronomiczne nie zachęcają do wejścia, menu jest ubogie, a w jedynym polecanym nam przez znajomych lokalu - Koci Zamek - była tylko jedna kelnerka, ktora na szczęście lojalnie uprzedziła nas,że jest sama i może odebrać od nas zamówienie dopiero za minimum 20min. Wyszliśmy więc rozczarowani popijając z piersiówki wyśmienitą grecką Metaxę, przywiezioną nam swego czasu przez Kolektyw (www.wyciagnijnogi.blox.pl).
Ale żeby nie było,że tylko narzekam, zanim uciekliśmy do Zakopanego, wybraliśmy się do Schroniska pod Bereśnikiem. Jeśli będziecie kiedyś w Szczawnicy nie zadawajcie sobie trudu schodzenia do miasta. Idźcie na Plac Dietla, napijcie się wód (nie żebym była nieobiektywna,ale Magdalena jest najsmaczniejsza. Taki np. Stefan smakuje jak woda po praniu portek takiego Stefka), a następnie wdrapcie się przez Bryjarkę do Schroniska pod Bereśnikiem. Po drodze przepiękne widoki na Szczawnicę i Krościenko w dolinie, na słowackie ośnieżone Pieniny, a na koniec w Schronisku pyszna szarlotka na ciepło i grzane wino, owczarek pilnujący porządku, a w tle sączy się Wolna Grupa Bukowina.
Szczawnica jako miasto nie oferuje wiele, ale wystarczy wejść na szlak, by Pieniny wszystko wynagrodziły. Trzeba tylko nie zapomnieć o kawiarce.
I na tym na razie kończe. Kciuk mi odpada. Jak wrócę do domu dorzucę zdjęcia z drogi pod Bereśnik i zapowiadam ciąg dalszy, tym razem z Zakopanego.
Magdaro
dodajdo.com

Dobra pizza na Sadybie

Na Nałęczowskiej bywamy od czasu do czasu, bo tam przyjmuje "nasz" weterynarz. Uwielbiamy go i my, i pies. My, za podejście do pacjentów, bezpośredni sposób bycia, kompetencje, umiejętność powiedzenia "nie wiem, idźcie z tym do specjalisty, np. pana XYZ". I za to, że obudzony w środku nocy potrafi w 15 minut zorganizować wszystko, co potrzebne do natychmiastowej operacji. Gaudi oczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy, on po prostu lubi drapanie po klacie i ciastka, które dostaje przy każdej okazji ;)

Przy kolejnych wizytach mieliśmy w planach wybrać się do knajpki, która z daleka zwracała uwagę szyldem "Pizza i Kluchy". Niestety, jakoś się nie składało i trafiliśmy tam dopiero kilka dni temu. Przy okazji okazało się, że jest przeniesiona kawałek dalej i nazywa się teraz "Fratelii Pizza & Pasta". Na przystawkę - pieczywo czosnkowe. Danie główne - pizza, jedna na dwoje, a i tak nie dałam rady zjeść swojej połówki. Mimo, że była naprawdę dobra. Cienki, chrupiący spód, ilość dodatków adekwatna do wielkości pizzy (nie lubię ani kiedy jest przeładowana składnikami, ani kiedy trzeba ich szukać z lupą), w standardzie jest dodatkowy sos (z prawdziwych pomidorow, nie żaden wyrób keczupopodobny).

Na koniec zamówiliśmy espresso. Z całego zestawu wypadło najsłabiej. Zbyt duża objętość, blada crema, wodniste. Dało się wypić bez skrzywienia, ale po tej pizzy spodziewałam się czegoś lepszego. Nie, żebym oczekiwała czegoś na miarę Półwyspu Apenińskiego, w końcu stoi tam tylko mała, w pełni automatyczna Jura. Ale ta filiżanka wypełniona po brzegi nieco mnie rozczarowała. Kawa kosztowała 5 zł, reszty cen nie pamiętam, ale za całość zapłaciliśmy 40 zł.

Na odrębne kilka zdań zasługuje wystrój tej knajpki. Podobało mi się nie tylko dlatego, że ściany są w ostatnio przeze mnie ulubionym zestawie kolorystycznym, czyli czekolada z wanilią. Wszystko tam jest nowe, ładne, dopracowane. Na szerokich parapetach stoją  maleńkie wydrążone dynie ze świeczkami, które po zmroku (czyt. po godz. 16) tworzą przyjemny klimat. Jest półka z książkami, którymi można sobie umilić czas oczekiwania na zamówienie. A na wynos można kupić kamień do pieczenia pizzy i chleba (100 zł).


Fratelli Pizza & Pasta
ul. Nałęczowska 62
Warszawa

dodajdo.com

I love coffee, I love tea...

I love coffee, I love tea
I love the java jive and it loves me
Coffee and tea and the jivin and me

A cup, a cup, a cup, a cup, a cup!



Prawda, że wpada w ucho?
To utwór zespołu Ink Spots z 1940 roku. Czasy największej popularności ma już za sobą - przypadły na  II wojnę światową. Podobno szczególnie podobało się nawiązanie do przebiegłego japońskiego detektywa Pana Moto (druga zwrotka: I love java, sweet and hot/Whoops! Mr. Moto, I'm a coffee pot/Shoot me the pot and I'll pour me a shot/A cup, a cup, a cup, a cup, a cup!), który był głównym bohaterem serii filmów. Pierwsza zwrotka znana jest w kilkunastu wersjach, dziewczyny często nuciły ją tak: I love coffee, I love tea, I love the boys and boys love me.
Animacja jest współczesna, i choć z treścią piosenki nie ma wiele wspólnego, podoba mi się takie zobrazowanie "życia" kawowego ziarenka.
dodajdo.com

Jeśli twój mężczyzna kiedykolwiek się dowie

...że nie dbasz o to, by pił najlepszą kawę o poranku, na pewno nie omieszka cię ukarać:



Nie wiem, z którego roku pochodzi ta reklama, ale gołym okiem widać, że czasy się trochę zmieniły. Można odetchnąć ;) Teraz, jeśli ktoś komuś w reklamie podaje kawę do łóżka, to raczej mężczyzna kobiecie, a nie na odwrót.
dodajdo.com

Dead Man Eating

Do tego postu zainspirowała mnie Ania ze Strawberries from Poland. Kiedy przeczytałam jej post pt. A na ostatni posiłek zjadłabym... nie mogłam przestać myśleć o tym, co powinnam wstawić w miejsce tych trzech kropek? 

Nie umiem się zdecydować. Nie mam jednego ulubionego dania. To, na co mam ochotę związane jest z porą roku, miejscem pobytu, nastrojem. Dziś pewnie zamówiłabym pieczony antrykot z zasmażanymi buraczkami. W wykonaniu J. jest tak pyszny, że zawsze w pewnym momencie odkładam sztućce i jem go palcami, obgryzając wszystko do ostatniej kosteczki. Buraczki w ubiegłym tygodniu jadłam trzy razy i ciągle nie mam dość ;) Ale równie dobrze mogłoby to być risotto z kurkami, zupa ogórkowa mojej mamy, pajda świeżego chleba z powidłami ze słodkich węgierek albo lody. Jedno jest pewne. Na koniec poprosiłabym o espresso.

Something in my head was just saying "Kill, kill, kill"...
Skojarzenia z ostatnim posiłkiem skazańca nasuwa się niemal automatycznie. W poszukiwaniu informacji na temat tego, co więźniowie z celi śmierci chcą jeść trafiłam na bloga Dead Man Eating (to gra słów - "dead man walking" mówi się w więzieniu, prowadząc skazańca na egzekucję.) Każdy post to imię, nazwisko, data śmierci i menu. W niektórych przypadkach jest napisane, za co dostał wyrok albo jakie były jego ostatnie słowa. Fascynująca lektura. I wbrew pozorom zmusza do refleksji. Uwierzycie, że ktoś, kto prosi o litr lodów śmietankowych i brownies z orzechami mógł kogoś zgwałcić, zamordować i poćwiartować?

- Steki, szparagi, brukselka, ser feta, napój, ciastka i arbuz.
- Dwa herbatniki z masłem i miodem, dwa galony czarnej kawy ze śmietaną i cukrem oraz dwa duże kawałki kruchego ciasta z orzechami.
- Podwójny cheesburger, frytki i shake czekoladowy.
- Jedna czarna oliwka.

W tym, co zamawiają skazańcy trudno doszukać się jakichś zależności. Są tacy, którzy popuszczają wodze fantazji i robią listę kilkudziesięciu zachcianek. Inni udzielają szczegółowych wskazówek - stek ma być średnio wysmażony, a frytki koniecznie z keczupem Heinz'a. Myślę, że gdybym miała gotować dla skazańców, miałabym ogromną tremę. Bo co, jeśli okaże się, że nie o takie ciasto czekoladowe chodziło? Albo pieczeń nie będzie smakowała?



Najtrudniej byłoby zaakceptować, że ktoś sobie ostatniego posiłku nie życzy.  Kiedy czytam o tych, którzy odmówili wypisania wniosku o ostatni posiłek, ogarnia mnie jakiś żal... Autorzy dokumentalnego filmu Ostatnia wieczerza zastanawiają się nad znaczeniem tego zwyczaju. Czy to ostatni akt miłosierdzia dla więźnia, czy raczej próba dodatkowego pognębienia i pokazania mu, co traci? - pytają.  Myślę, że równie istotne jest to, co kieruje skazańcami, którzy nie chcą nic jeść. Czy to przejaw jakieś dziwnie pojętej dumy? Oznaka niepogodzenia się z losem? Próba ukarania samego siebie? A może chęć powiedzenia światu "Mam was w d... Skazaliście mnie na śmierć, więc nie udajcie miłosiernych"?

dodajdo.com

E.S.E. Ewentualnie Saszetkę Espresso

Kupiłam sobie kawę w saszetkach. Przy okazji postu o tym, jaki ekspres kupić wywiązała się na ten temat dyskusja, postanowiłam więc sprawdzić, jak cała sprawa wygląda w praktyce. 

Pozytywne wnioski są następujące:
- saszetki pozwalają uniknąć bałaganu na blacie związanego z mieleniem, przesypywaniem i ubijaniem kawy,
- dają powtarzalne efekty, kawa za każdym razem wychodzi podobna,
- można wziąć kilka sztuk na jakiś wyjazd i z braku ekspresu po prostu zalać wrzątkiem - uzyskamy całkiem niezłą "zalewajkę" bez fusów,
- system E.S.E jest ujednolicony, jeśli tylko mamy w ekspresie odpowiednie sitko (do większości modeli można dokupić oddzielnie), to saszetka każdej firmy będzie pasować,
- większość kawowych firm już produkuje podsy, reszta pewnie wkrótce dołączy, więc będzie w czym wybierać.

Jakieś minusy? Jak można się było spodziewać, aromat tej kawy nie zwala z nóg. To nie jest alternatywa dla świeżo zmielonych ziaren, raczej dla szybko wietrzejącej paczkowanej kawy mielonej. Poza tym ilość kawy w saszetce przeznaczona jest na jedno espresso. Problem pojawia się w momencie, kiedy chcemy zrobić doppio albo dwie filiżanki kawy z jednego "strzału". Nie wiem, czy produkuje się w ogóle podwójne podsy?

Przy zakupie trzeba zwracać uwagę na to, czy każda saszetka pakowana jest oddzielnie. Jeśli nie jest, to producent najwyraźniej strzela sobie samobója, bo biorąc pod uwagę, że paczka saszetek jest droższa niż paczka mielonki, kupowanie takiej porcjowanej kawy nie ma sensu.
Dobrze też wiedzieć, że znak E.S.E. jest zastrzeżony i nie wszystkie firmy mogą oznaczać nim swoje produkty. Jeśli kupujemy saszetki bez takiego oznaczenia, to warto sprawdzić na opakowaniu, czy mają te standardowe 44-milimetry średnicy, żeby się potem nie okazało, że nie pasują do ekspresu i można je sobie wsadzić najwyżej do lodówki, jako odświeżacz powietrza ;)

Myślę, że system E.S.E. (Easy Serving Espresso) może okazać się świetnym rozwiązaniem do tych wszystkich barów i knajpek, które kawę podają "przy okazji" i nikt tam nie ma pojęcia, jak obsługiwać ekspres. Automaty nie rozwiązują problemu, bo trzeba o nie dbać i regularnie czyścić. Saszetka mogłaby sprawić, że kawa w takich miejscach wreszcie byłaby przyzwoitej jakości.
dodajdo.com