Kilka słów o panu z Cafe Giorno

Mokre włosy, zimne ręce, wiatr uparcie wciska się pod kurtkę... "Hej, Mała, czemu się nie odzywasz?" - pyta Ktoś esemesem. Powiedzieć, że ten chłód przenika mnie na wskroś, że zimno mi od środka, że tonę w bajorze nastrojów i na nic nie mam ochoty? W takie dni jak dziś nie wychodzę z domu, żeby nie psuć innym humoru i nie musieć panować nad złością, która ogarnia mnie z byle powodu (choć oczywiście można by polemizować, czy zgniła pietruszka w sklepie to byle powód). Aż trudno uwierzyć, że dwa tygodnie temu grzałam się na plaży niczym jaszczurka na kamieniu.

Castiglioncello na miejsce plażowania wybraliśmy przypadkiem. Początkowo mieliśmy szukać słońca w Ligurii. Plany uległy zmianie z bardzo prostej przyczyny - im dalej na południe, tym cieplej. Padło więc na Toskanię. A Castiglioncello brzmi ładnie, kojarzy się z Limoncello i akurat było po drodze. Tak więc sprawdziliśmy, czy jest fajna plaża, a kiedy okazało się, że jest - poszukaliśmy sobie miejsca do spania. Muszę Wam powiedzieć, że to był całkiem niezły strzał. Miasteczko jest ładne, plaża przepiękna i prawie pusta. W lokalnych knajpkach menu, jeśli w ogóle było, to tylko po włosku, co potraktowaliśmy jako dobry znak. A po trzech dniach, kiedy zobaczyłam błysk rozpoznania w oku baristy, zrobiło mi się naprawdę miło. Pewnie gdybyśmy tam zostali na dłużej niż tydzień, bylibyśmy "swoi".

Swoją drogą wspomniany wyżej barista z Cafe Giorno zasługuje na kilka zdań tylko o sobie. Każdego ranka stawaliśmy w kolejce po espresso i z podziwem obserwowaliśmy tempo, z jakim przygotowywał kolejne wzorcowe kawy. Espresso jedno za drugim, od czasu do czasu cappuccino. Turystę poznasz po tym, że zamawia cafe latte ;) Kilogramy kaw nikną w okamgnieniu, filiżanki grzechoczą, kolejka do baru szybko przesuwa się do przodu. Un cafe. Prego. Grazie. Nikt tu nie traci czasu na pogawędki, dostajesz kawę, wypijasz ja na trzy łyki i idziesz dalej. Na plotki przychodzi się później, kiedy już przetoczy się fala amatorów porannego zastrzyku kofeiny.

A dziś? Rozgrzewam się grzanym winem i ubolewam nad brakiem kominka. Po raz pierwszy od przeprowadzki zaczynam tęsknić za starym mieszkaniem, bo tam na pewno kaloryfery już grzeją. Dam sobie radę z ta nostalgią... Tylko żeby już nie padało.
dodajdo.com

Romeo, kawę poproszę

Jeśli espresso kosztuje więcej niż 2 euro (8 zł), to znak, że albo jesteście w Polsce, albo... w miejscu przeznaczonym tylko dla turystów. Włoch tyle nie zapłaci.

W Weronie są dwa miejsca tłumnie odwiedzane przez turystów. Jedno to dom Julii, drugie - starożytna rzymska Arena. Na starym mieście wręcz nie sposób się zgubić, prędzej czy później znajdziecie się bowiem przez jedną z tabliczek z napisem "Jeśli pójdziesz prosto/w lewo/w prawo dojdziesz do Domu Julii". A pod domem Julii można napisać swoje inicjały, "kocham Krzyśka" albo namalować serce przebite strzałą. Z kolei Arena jest z zupełnie innej bajki. Zbudowana w I wieku n.e. była miejscem walk gladiatorów, dziś odbywają się tam spektakle operowe. Plac wokół Areny to liczne knajpki i kawiarnie. Kawa, oczywiście, wszędzie powyżej 2 e.

Ale wystarczy zejść z głównego traktu, zignorować kilka tabliczek wskazujących "Casa di Giulietta" i już jesteście w Weronie nieturystycznej, gdzie cafe kosztuje mniej niż 1 euro i nikt nie mówi po angielsku. I przyznam, że właśnie to mi się najbardziej w tym mieście spodobało. Werona historyczna i Werona dzisiejsza to nie są dwa odrębne światy, one się przenikają i wystarczą dwa kroki, żeby zupełnie zmienić klimat. Można schować przewodnik, aparat upchnąć w torbie i spróbować zobaczyć, jak w tym mieście jest naprawdę. Jeśli dobrze opanowaliście podstawowe włoskie zwroty to jest spora szansa, że nikt się nie zorientuje, że nie jesteście stąd. Właśnie tak było w Cafe Anastasia tuż koło kościoła Św. Anastazji. Pan podał nam dwie kawy, a J. dostał jeszcze "La gazzetta dello sport". W kawiarniach i knajpkach jest zwykle taki ruch i gwar, że i tak nikt się nie będzie wsłuchiwał, tylko podadzą wam to, co im się wydaje, że chcieliście dostać. Włoski luz ma swój urok.

Przed wyprawą do Werony nie trzeba się uczyć włoskiego, ale koniecznie trzeba opanować jedno słowo: cavallo - czyli koń, albo raczej konina - specjalność tamtego regionu. Choćby ze względu na zaprzyjaźnionego konia Mefisto ze Sterławek (uratowany przez obecnych właścicieli przed wyjazdem na rzeź do Włoch), myśl o jedzeniu końskiego mięsa nie mieści mi się w głowie.
dodajdo.com

Wreszcie w Trieście

Pierwszy przystanek na trasie tegorocznych wakacji to Triest. Wyobraźcie sobie nadmorski bulwar - po jednej stronie Adriatyk, w głąb którego wcinają się kamienne mola, cumują statki i eleganckie jachty. Po drugiej - plac wielkości boiska piłkarskiego, otoczony z trzech stron gmachami, które w dzień wyglądają imponująco, a nocą zachwycają oświetleniem. Jest też Canale Grande, który wprawdzie nie robi takiego wrażenia, jak kanały w Wenecji, ale też może dzięki temu w Trieście nie ma tylu turystów. To sprawia, że bez większego trudu można się wtopić w rytm miasta i zobaczyć jego nieturystyczne oblicze.

Z kawowego punktu widzenia Triest jest jednym z najważniejszych miast w Europie. To jeden z największych kawowych portów - dość powiedzieć, że tu trafia większość ziaren sprowadzanych do Włoch. To czuć. Wielokrotnie spacerując po uliczkach zapach palonych ziaren wodził nas za nos. W ten sposób bezbłędnie trafialiśmy do torrefazioni, sklepów gdzie kawę się pali, parzy i sprzedaje na wagę. W jednym z takich miejsce, Cremcaffe na Piazza Goldni 10, zrobiłam nawet małe zakupy. Zapach tej kawy po powrocie do domu - nie do opisania. Żadna paczkowana kawa kupiona w Polsce tak nie pachnie.

Mówiąc o Trieście, nie można nie wspomnieć o illy. Kiedyś rodzinna firma handlująca kawą, dziś jest jedną z najbardziej znanych marek tej branży. Poza paczką kawy illy do Polski przywieźliśmy też illyquore (700ml, 12 euro). Fantastyczne połączenie kawy i likieru. 100 procent arabiki, 30 procent alkoholu. Szczerze polecam. A propos Triestu i napojów alkoholowych - dziś w Trieście reprezentacja Polski siatkarzy rozpocznie grę w mistrzostwach świata. Trzymamy kciuki i wznosimy toast za zdobycie tytułu.
dodajdo.com

Mamma Mia karkonoska

w tym roku trochę z przekory, a trochę z ciekawości miast egzotycznych krajów eksploruję na urlopie Polskę. A dokładnie Karkonosze oraz jeleniogórską Dolinę Pałaców. I dziś odkryłam taką perełkę, że specjalnie męczę się i piszę kciukiem przez komórkę,by się z Wami podzielić wrażeniami.
Zaczęło się od rozczarowania. Po morderczej - jak dla mnie - wspinaczce na Śnieżkę i wykańczającym zejściu, liczyłam, że Karpacz przywita nas wyborem uroczych restauracyjek. Błąd. Długa ul. Konstytucji 3 Maja to rządek lichych jadłodajni, głównie stylizowanych na drewniane karczmy lokali, puszczających w tle ścinającą mózg muzyczną sieczkę radia eska, serwujących tonące w śmierdzącym, nawet na oko starym tłuszczu żarcie typu golonka, ziemniaki, kiełba i żeberka. Blee. Nie tego szukaliśmy.
Byliśmy gotowi spędzić ten dzień na zmiażdżonych w plecaku kanapkach z pasztetem popijanych herbatą z termosu i metaxą z piersiówki, gdy doszliśmy do początku ul. Konstytucji, na obrzeżach Karpacza.
Stoi tam w niepozornym domku trattoria Mamma Mia. Otwarte od wtorku do niedzieli, od 15. Już mi się spodobał ten dystans do pogoni za kasą. Weszliśmy.
Czas zwolnił. Bezpretensjonalne wnętrze przywitało nas saksofonem sączącym się w tle. Menu włoskie. Uprzedzają, że na dania się czeka,bo są robione po zamówieniu i bez pośpiechu. Zamówilam bruschettę oraz tagliatelle emillia (borowiki, cukinia, czosnek i oliwa) a Piter poprosił o zupę soliankę i poledwiczki w szynce parmeńskiej.
I wtedy wyjrzałam przez okno i zobaczyłam jak pani z kuchni zrywa listki ziół z ogródka. Więcej mi nie było trzeba.
Potem było już niebo w gębie. Karmiliśmy się galązkami rozmarynu i zachwycaliśmy zapachem liści mięty. Jedzenie było tak wyborne,że stwierdziłam,że Wam nie napiszę o troszkę rozwodnionym espresso.
Teraz umieram z przejedzenia na drodze do Szklarskiej Poręby, wijącej się jak serpentyna. I boli mnie kciuk;) miałam Wam napisać, że jak będziecie w Karpaczu, odwiedźcie Mamma Mia. Ale prawda jest inna: wybierzcie się do Karpacza, by tam zjeść.
Magdaro
dodajdo.com

Italia? Si!

Ambitny plan był taki: jadę do Włoch i opisuję wszystkie fajne kawowe miejsca, zupełnie jak w Polsce. Bardzo szybko okazało się, że tak się nie da. Gdybym chciała opisać wszystkie te kawiarnie, w których przez prawie trzy tygodnie "studiowałam kawologię", zabrakłoby miejsca w internecie. 

Mówi się, że nigdzie kawa nie smakuje tak dobrze jak na pierwszej stacji benzynowej we Włoszech. Potwierdzam! Niezależnie od tego, z której strony przekracza się granicę, pierwsza kawa uświadamia nam, że dotarliśmy na miejsce. Tym razem tę "pierwszą włoską" kawę piłam w Trieście. Kiedyś wydawał mi się mało włoski i kojarzył raczej z Chorwacją, niż Italią, tym razem jednak rozsiadłam się w pierwszej lepszej kawiarni (z widokiem na tę niebieską ścianę ze zdjęcia) z prawdziwą przyjemnością. - No, to jesteśmy na wakacjach - stwierdziłam delektując się espresso. - Tak? A po czym to się poznaje? - zapytał J.  - Po tym, że jesteśmy we Włoszech.

I tak to właśnie wyglądało. Pierwszy włoski dzień, to Piazza Unitá d'Italia, olbrzymi plac, z trzech stron otoczony budynkami, a z czwartej otwarty na morze, spacery śladami Jamesa Joyce'a, smakowanie kolejnych kaw, zakupy w palarni, koty leniwie wylegujące się na parapetach i narastająca ekscytacja - bo przecież już jest tak dobrze, a będzie jeszcze lepiej, więcej, inaczej...

O tym wszystkim "lepiej", o inspiracjach, wrażeniach, smakach i kawowych przygodach będę dla Was pisać w najbliższych dniach, więc zaglądajcie koniecznie. Kawowy is back!
dodajdo.com

Coffee Bike. Powered by Polskanarowery.pl

Jeszcze chwile musicie poczekać na nasze autorskie posty (obiecujemy powrót w wielkim stylu;), ale już dziś dzielę się z Wami ciekawym materiałem, który nam podrzucił Bohdan z serwisu Polskanarowery.pl.
Rzecz dotyczy Rwandy:
Rwanda to państwo, którego pełna cierpienia, bratobójczych walk między Tutsi i Hutu wyniszczająca wojna domowa, sprawiła, że wiele osób żyje w skrajnym ubóstwie. W 2005 roku Tom Ritchey, Amerykanin na co dzień zajmujący się produkcją profesjonalnych ram kolarskich, wybrał się w podróż na dwóch kółkach po tym afrykańskim kraju. Kiedy jechał przez niewielkie pola pełne kawowców, wpadł na pomysł, jak chociaż trochę pomóc Rwandyjczykom.

O ciekawej akcji zaradnego Amerykanina możecie przeczytać więcej tutaj oraz na stronie akcji.

Ja zaś polecam Wam gorąco przy tej okazji znakomity reportaż Jeana Hatzfelda, "Strategia antylop" (fragment). Po tej lekturze, już nigdy nie zapomnicie, gdzie leży Rwanda. I chociaz wydaje się, że konflikt dotyczy tak odległego kraju, że równie dobrze mógłby się dziać na Marsie, to jednak schematy zachowań i instynkty są przerażająco uniwersalne. To jedna z tych książek, które poszerzają horyzonty. Niestety o takie perspektywy, o których oczywiście wygodniej jest nie myśleć. Polecam.


ps: oddalam się na wyczekiwany urlop, ale I.nna jest już w drodze z Toskanii z zapasem tematów w bagażu podręcznym. doniosłam jej, że blog zapuszczony jak podrzędna plantacja i gotowiście zbojkotować nasze spóźnione zadośćuczynienia;)
Magdaro
dodajdo.com