Jaki jest największy pożytek z bezprzewodowego internetu w domu? Można położyć laptopa na kuchennym blacie i w czasie gotowania nie biegać co chwilę do pokoju. Bo tak się jakoś składa, że większość przepisów, które testuję, pochodzi z blogów. Mam większe zaufanie do Liski (White Plate), Asi (Kwestia Smaku) czy Mico (Olive and Flour) niż anonimowych autorów gazetowych przepisów; tym bardziej, że do niedawna w co drugim takim drukowanym przepisie była vegeta, a w co trzecim bulion z kostki. Jedynym kulinarnym pismem, jakie od czasu do czasu kupuję, jest Kuchnia, i to głównie za sprawą fantastycznych zdjęć, które inspirują bardziej niż wyliczanka składników (bo i tak zwykle robię tak, jak lubię, a nie jak każą w przepisie). Laptop zwykle jest jedynym świadkiem moich kulinarnych wpadek, i pierwszym, kiedy udaje mi się wyczarować coś pysznego.
Lubię być w kuchni sama. Wprawdzie związek z J., który teraz jest moim mężem, zaczął się od wspólnego skrobania marchewek i długich dysput filozoficzno-cukierniczych, ale tak naprawdę kiedy gotuję, nie potrzebuję towarzystwa. Lubię mieć porządne entrée, czasem ledwie się powstrzymuję przed stawianiem czegoś na stole z "tadaaam" na ustach ;) Ogromną przyjemność sprawia mi błysk zaskoczenia w oczach gości, a potem rozanielone miny. I nic nie poprawia mi nastroju tak bardzo, jak gotowanie. To chyba nawet lepsze niż zakupy. Bardziej ekonomiczne, a poza tym efekt cieszy nie tylko mnie. Fajnie jest gotować dla kogoś. Jeść razem. Od czasu do czasu pocelebrować kolację czy śniadanie. Magda Gessler, od której nauczyłam się takiego (jedynego słusznego) podejścia do jedzenia, powiedziałaby pewnie, że jest w tym jakaś magia. I ja w to wierzę. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nie chce mi się gotować dla kogoś, kogo nie lubię? Mogę się trzy godziny zastanawiać nad menu kiedy ma przyjść ktoś, na kogo czekam, ale nie będę się tak starać, jeśli ktoś mi podpadł.
A wracając do Kuchni... Najnowszy numer (11/2009) rozpoczyna się fajnym deserem. Pikantnym, rozgrzewającym - w sam raz na jesień.
Krem czekoladowo-kawowy z różowym pieprzem
1/3 szklanki śmietanki 36%
1,5 łyżeczki zmielonej kawy
1/4 łyżeczki ziaren różowego pieprzu rozgniecionego w moździerzu
10-12 dag posiekanej gorzkiej czekolady
3-4 białka
1 łyżka cukru
Zagotowujemy śmietankę z kawą i pieprzem,zdejmujemy z ognia, przykrywamy i odstawiamy na pół godziny. Cedzimy przez gęste sitko, łączymy ze stopioną czekoladą, studzimy. Ubijamy białka z cukrem na sztywną pianę, delikatnie łączymy z masą czekoladową. Gotowym kremem napełniamy pucharki. Możemy podać z cząstkami gruszek z syropu albo świeżymi owocami, np. malinami
Lubię być w kuchni sama. Wprawdzie związek z J., który teraz jest moim mężem, zaczął się od wspólnego skrobania marchewek i długich dysput filozoficzno-cukierniczych, ale tak naprawdę kiedy gotuję, nie potrzebuję towarzystwa. Lubię mieć porządne entrée, czasem ledwie się powstrzymuję przed stawianiem czegoś na stole z "tadaaam" na ustach ;) Ogromną przyjemność sprawia mi błysk zaskoczenia w oczach gości, a potem rozanielone miny. I nic nie poprawia mi nastroju tak bardzo, jak gotowanie. To chyba nawet lepsze niż zakupy. Bardziej ekonomiczne, a poza tym efekt cieszy nie tylko mnie. Fajnie jest gotować dla kogoś. Jeść razem. Od czasu do czasu pocelebrować kolację czy śniadanie. Magda Gessler, od której nauczyłam się takiego (jedynego słusznego) podejścia do jedzenia, powiedziałaby pewnie, że jest w tym jakaś magia. I ja w to wierzę. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nie chce mi się gotować dla kogoś, kogo nie lubię? Mogę się trzy godziny zastanawiać nad menu kiedy ma przyjść ktoś, na kogo czekam, ale nie będę się tak starać, jeśli ktoś mi podpadł.
A wracając do Kuchni... Najnowszy numer (11/2009) rozpoczyna się fajnym deserem. Pikantnym, rozgrzewającym - w sam raz na jesień.
Krem czekoladowo-kawowy z różowym pieprzem
1/3 szklanki śmietanki 36%
1,5 łyżeczki zmielonej kawy
1/4 łyżeczki ziaren różowego pieprzu rozgniecionego w moździerzu
10-12 dag posiekanej gorzkiej czekolady
3-4 białka
1 łyżka cukru
Zagotowujemy śmietankę z kawą i pieprzem,zdejmujemy z ognia, przykrywamy i odstawiamy na pół godziny. Cedzimy przez gęste sitko, łączymy ze stopioną czekoladą, studzimy. Ubijamy białka z cukrem na sztywną pianę, delikatnie łączymy z masą czekoladową. Gotowym kremem napełniamy pucharki. Możemy podać z cząstkami gruszek z syropu albo świeżymi owocami, np. malinami
25 komentarze:
o rany... mam takie samo podejście do gotowania.
tyle że ja biegam do komputera poczytać bo laptopa mi brak.
czasem korzystam z przepisów w gazetach ale właściwie w dziwny sposób. czytam przepis, patrzę na fotkę i idę zrobić to po swojemu.
doprowadzają mnie do rozpaczy pytania znajomej o to ile czegoś dałam do dania (najchętniej poznała by dokładny skład z cyferkami, procentami i wszelką matematyką). poza ciastami i chlebami wszystko robię na oko, szczyptę, garść. to sprawia przecież największą frajdę.
Celnie napisane!
Ostatnio właśnie wytoczyłam w domu batalię o laptopa. Mąż jeszcze nie przekonany. Ale argument kulinarny powinien do niego trafić:)
Poza tym, co jak co... ale kuchenny stół, to w ogóle jakiś fenomen. Od kiedy pamiętam, to przy nim zawsze toczą się te NAJWAŻNIEJSZE rozmowy, ludzie nawiązują ze sobą jakiś lepszy kontakt. W kuchni jest tak swojsko, przytulnie, roboczo. Kuchnia otwiera na ludzi, wyluzowuje...
Ot, temat na ciekawego posta. Chyba rozwinę go u siebie:)
Dobrej nocy kawowe koleżanki!
Całkowicie się zgadzam z przedmówczynią/anim :p zarówno w kwestii laptopa w kuchni, przepisów w gazetach i tym, że gotowanie jest sto razy lepsze niż ciuchowe zakupy :p I zawsze mówię, że najlepsze imprezy/spotkania mają miejsce w kuchni.
Gotowanie jest magią, która działa najlepiej, gdy się ją stosuje na kimś :p
Pozdrawiam
Dlaczego piszesz o mnie w pierwszej osobie liczby pojedynczej??? ;)
Pozdrawiam,
w niedzielę mam 8 osób na obiedzie... (hurrra!)
Rozmawiałam o tym ostatnio z Piterem i wspólnie doszliśmy do tego, dlaczego bardziej ufamy blogom niż książkom kucharskim.
Dziesiątki razy nie wychodziły mi przepisy z książek, gazet, broszurek. pewnie dlatego, że twórcom zazwyczaj zależy na tym, by ksiażkę sprzedać. czy będzie potem używana czy raczej będzie łapała kurz, to już nie ich problem.
Bloger sobie nie może pozwolić na podanie trefnego przepisu. Bo zaraz w komentarzam oberwie mu sie za to solidnie. Bloger najpierw sam ugotuje, sprawdzi, nauczy sie na błędach, a potem poda przepis, dorzuci kilka rad i modyfikacji.
No i najwazniejsze, zawsze można dopytac w komentarza. Ja zawsze czytam komentarze pod przepisami i nierzadko korzystam z rad czytelników.
Z książkami to jeszcze inna sprawa. Ja zwykle do zakupu podchodzę ostrożnie - nie lubię kurzostojów ;) Na szczęście w księgarni zwykle jest przynajmniej jeden egzemplarz odfoliowany, i można pomacać, pooglądać, poczytać. U mnie króluje Jamie - "Włoska wyprawa", która sprawia, że natychmiast robię się głodna, i "Gotuj z Olivierem" - trochę w stylu starych książek kucharskich, ze spora ilością praktycznych informacji. A ostatnio wróciłam do nieco zakurzonej "Francji". Tam jest sporo wykwintnych dań, które też zawsze się udają, ale jest jeden problem: przepisy trzeba tłumaczyć "z polskiego na nasze", bo na pierwszy rzut oka wydają się skomplikowane i czasochłonne.
Bardzo dobre podejście. Julia Child (fascynację którą teraz przeżywam) powiedziała w jednym ze swoich programów: "Nie potrzebujecie przepisów, jeśli znacie podstawy gotowania!". I jak się z tym zgadzam i pod tym podpisuję. Najbardziej drażnią mnie pytania znajomych "Masz jakiś dobry przepis na sałatkę?" Mam. Weź wszystko to, co lubisz jeść, i wymieszaj razem. Tadam!
A na marginesie: skąd masz listopadowy numer Kuchni? Ja wciąż go nie mogę nigdzie znaleźć (nawet w Empiku). Czyżbym zupełnie źle szukał?
U Julii Child irytuje mnie jej sposób mówienia, dlatego zdecydowanie wolę ją w wersji pisemnej ;)
Jednak nie do końca zgadzam się z twierdzeniem, że przepisy są niepotrzebne. Właśnie podstaw gotowania można się nauczyć metodą prób i błędów, testując różne przepisy (byle tylko całkiem nie wyłączać myślenia), zmieniając je według upodobań albo zdając się całkowicie na smak autora. Poza tym bywają nieoczywiste połączenia - sama pewnie nie wpadłabym na to, żeby truskawki serwować z octem balsamicznym. Ja bym więc przepisów tak całkiem nie skreślała. Gotowanie bez nich to trochę wyższy stopień wtajemniczenia, dlatego, jak mnie ktoś prosi o przepis na "dobrą sałatkę", to pytam, co lubi jeść, a potem mówię, co do tego dodać. Gorzej, jeśli po tygodniu od wizyty dzwoni, żeby się dowiedzieć, co było w tej sałatce, którą u mnie jadł było. Bywa, że ciężko sobie przypomnieć ;)
A nowy nr Kuchni mam z Carrefoura w Galerii Mokotów.
Przepisy w tutejszych gazetach i magazynach kobiecych najczesciej nie sa anonimowe, podpisuja je znani szefowie kuchni. Z cala pewnoscia przepisy w pismach typowo kulinarnych sa podpisane i najczesciej opatrzone rowniez fotka, zreszta nawet tzw stylisci zywnosci i fotografowie tez sa podpisani.
Chociaz lubie blogi kulinarne, to jednak czesciej korzystam z bogatej kolekcji ksiazek kucharskich i stron np BBC, gdzie sa dostepne przepisy pokazywane w programach BBC.
Jeszcze mały wtręt: uwielbiam czytać przepisy, wyobrażać sobie "jak to musi smakować" i dziwić się, że można łączyć ze sobą tak "odległe od siebie" składniki.
Niemniej jednak pozwalam sobie zawsze na mniejsze/większe odstępstwa. To do mnie przychodzi z czasem. Jeszcze pięć lat temu nie potrafiłam tworzyć "tak o!". Teraz zaczynam sobie coraz bardziej ufać ;) Pozdrawiam twórczo.
Ja jestem dużym zwolennikiem Jammiego O. choć raczej uczę się z jego programów niż książek :)
Jeżeli chodzi o przepisy z blogów to zgadzam się w pełni z Magdą - coś takiego jak street credit jest dla bloggera bezcenne. Poza tym dobrze uczyć się na błędach innych - rzeczywiście im więcej komentarzy tym lepiej.
Ja bardzo sobie chwalę gotowanie z żoną, choć prawda jest taka, że wolę sam. Po prostu każde z nas ma swoją filozofię zachowania w kuchni i o to są często spory :)
Mmm, dziękuję!
ja lubię książki i przepisy, ale muszę mieć zdjęcia, żeby zobaczyć, jak coś wygląda. Jem oczami i niewiele książek kucharskich bez zdjęć jest w stanie mnie zachwycić.
Myślę, że nie tylko chodzi o znajomość podstaw gotowania - przepisy pokazują nam możliwości, kombinacje i zestawy, które, mimo iż nam się może wydawać inaczej, są ograniczone i mam wrażenie, że wszystko już było. Jedyne, co jest nieodkryte, to polska kuchnia w nowoczesnej wersji. Bardziej lekka, z przymrużeniem oka. To coś, co wciąż czeka na rozpracowanie. Próbuje się coś z tym robić, ale wciąż za mało.
Ja książki kucharskie kupuję dla przyjemności, coraz bardziej dla oglądania i inspiracji, niż przepisów. Lubię obserwować, jak zmienia się moda zarówno na jedzenie, jak i prezentację potraw.
Nie dalej jak kilka dni temu, obejrzałam sobie na DVD programy Nigelli - kiedy oglądałam jeden za drugim, myślałam o tym, jakie są przerysowane i naciągane. A mimo to i tak je lubię. Człowiek ogląda i czyta różne rzeczy widać niekoniecznie tylko po to, by pędzić do kuchni i coś gotować.
Uściski :)
hmmm... no patrz, to się nie popisałem, bo akurat dzisiaj wrzuciłem przepis z kostką rosołową. Ale i tak dziękuję.
Podobnie jak Liska - jestem wzrokowcem i częściej niż spis składników inspirują mnie fotki, dla tego jestem wiecznie niezadowolony z tego co sam prezentuję na blogu, ale to temat na osobną pogawędkę. Też książki kucharskie bardziej dla inspiracji - z resztą co się będę powtarzał - z większością z was się zgadzam.
Ja tak na prawdę o czym innym - fascynuje mnie aspekt kulturowo-społeczny jedzenia. Wspólnego spożywania posiłków, tego jak ogromne to ma znaczenie w podstawie wszystkich kultur. To co pisałaś o radości przygotowywania posiłku na kogoś wyczekiwanego. Jest w tym wszystkim coś więcej, niż sama tylko chemia i trawienie pokarmów, przerabianie ich na substancje odżywcze, czasem myślę, że jest w tym nawet jakaś duchowość.
Np. w kulturze hebrajskiej [od której ostatecznie wywodzi się cała nasza europejska kultura judeo-chrześcijańska] jedzenie ma kluczowe znaczenie, również wspólne spożywanie posiłków i to zarówno tych "rytualnych", jak i tych codziennych.
Uderzę tutaj w tą filozoficzną strunę [bez cukierniczej, bo się nie znam na cukiernictwie - jeśli to coś pomoże, to mogę obrać marchewkę]. Taki np. Jezus z Nazaretu - jeśli zwrócić uwagę na opisy w ewangeliach, to ma się wrażenie, że więcej czasu spędzał na wieczerzach z przeróżnymi ludźmi, niż w świątyni. Jedząc i pijąc - z resztą jak sam wspomina - mówili o nim - pijak i żarłok. Jeśli był tym kim o sobie twierdził, to dodatkowo fascynujący jest dla mnie fakt, że postanowił właśnie w taki sposób przekazywać swoją naukę o Królestwie Bożym.
Stąd jak w apokalipsie czytamy "oto stoję u drzwi i kołaczę. Jesli ktoś usłyszy mój głos i otworzy drzwi, to wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał a on ze mną" - to dla nas może sie wydawać śmieszne - no, co kolację będzie chciał ze mną zjeść? Ale żydzi rozumieli ten tekst w lot i od razu - chodziło o bardzo bliską i intymną relację.
Przykładając całą tą duchowość do codziennego naszego życia, możemy po prostu zauważyć, że najzwyczajniej w świecie jest coś niesamowicie pięknego we wspólnym jedzeniu, zgromadzaniu się wokół stołu, wspólnym gotowaniu itd. itp.
uojj... teraz to poleciałem - coś czuję, że dostanę bana i już mi więcej nie pozwolicie pisać komentów, a przynajmniej nie dłuższych niż 150 znaków.
ps. bardzo ciekawy ten przepis z różowym pieprzem. :)
Mico,
myślę podobnie. Dla mnie opinie, że gotowanie dla bliskich jest sprowadzaniem (najczęściej kobiety) do roli garkotłuka, wyśmiewanie się z celebrowania wspólnego jedzenia czy zwracania uwagi na to, co się je, skłaniają mnie do pytań, co dla innych w życiu jest ważne.
Szukamy wielkich słów i wielkich wyzwań. Dla niektórych najważniejsza jest kariera, dla innych co innego. Jeden zwraca uwagę na to, co je, drugi zje byle co, z byle kim i też będzie szczęśliwy.
Mnie uszczęśliwia wspólna herbata z kimś bliskim, w gotowaniu dla tych, których lubię, odnajduję radość dzielenia się czymś najprostszym i szczerym. To są po prostu rzeczy, których nie da się kupić, ani ich udać.
P.S. Ja też zaraz dostanę bana ;D
Przepraszam. Dobrej nocy!
Bana nie będzie ;)
Podpisuję się pod Waszymi słowami wszystkimi kończynami.
Kiedyś oglądałem taki włoski film, "Le fate ignoranti" (Nieświadoma wróżka - taki był chyba polski tytuł). Zasadniczo film opowiadał o kobiecie, która po śmierci męża odkrywa, że miał on kochanka. W każdym razie różnymi splotami losu zaprzyjaźnia się z kochankiem swojego męża. W jego domu w każdy weekend zbierają się wszyscy jego najbliżsi znajomi, aby wspólnie przygotowywać i spożywać posiłek. Spora część tego filmu właśnie w takich okolicznościach się rozgrywa. Za każdym razem, jak oglądam w tym filmie, jak z pozoru obcy sobie ludzie łączą się przy wspólnym obiedzie, jestem wzruszony. Cały film jest w sumie bardzo smutny, ale te sceny nadają mu niezwykłego ciepła, tak że pod koniec widz (a przynajmniej ja) ma wrażenie, że mimo obrazu śmierci i zdrady był to film wesoły i ciepły.
A wracając jeszcze na moment do przepisów - nie neguję tak całkiem ich istnienia (i Julia chyba też tego nie robiła, to był raczej taki skrót myślowy), lubię też piękne fotografie kulinarne (takie, jakie np. Ty, Lisko, robisz), ale zasadniczo zazwyczaj wybieram książki bez obrazków, najchętniej przedruki (czasem ze starymi rycinami) albo książki bardzo profesjonalne. Lubię domyślać się, jak coś powinno wyglądać, tworzyć własne pomysły podania i próbować je później realizować. Poza tym to też trochę z zazdrości, bo sam nie potrafię dobrych zdjęć jedzeniu zrobić :P Początkowo z moim pierwszym blogiem kulinarnym miałem chyba tak, jak Mico, byłem bardzo niezadowolony z tego, co prezentowałem. Dlatego ostatecznie go zamknąłem i teraz tylko piszę o jedzeniu (czasem też przepisy podaję, ale bez ilustracji :( ).
Moja mama ma książkę kucharską, która ma już pewnie ze sto lat. Oczywiście nie ma tam żadnych zdjęć, ledwie kilka ilustracji tego, jak układać sztućce na stole czy składać serwetki. Jak miałam kilka lat, to wszystko co się dało w tej książce pokolorowałam. I tak mi zostało do dziś - wybieram książki z obrazkami ;)Niektóre fotografie sprawiają, że czuję smak i zapach prezentowanych potraw. Jakby się nad tym zastanowić, to blogi kulinarne na które regularnie zaglądam też dobrałam sobie według stylistyki. Ciężko jest w dwóch zdaniach opisać, jakie fotografie jedzenia mi odpowiadają, a jakie nie, więc może posłużę się przykładem. Podobają mi się sesje Doroty i Bogdana Białych dla Kuchni i zdjęcia, które można obejrzeć tu:
http://www.stockfood.pl/results.asp?lstfotogs=DBB
Nie trafiają do mnie zdjęcia tego typu: http://qchnia.wordpress.com/
bo jedzenie wygląda nienaturalnie, plastikowo, jak z reklamy. Nie mam im nic technicznie do zarzucenia, ale dla mnie są zbyt wymuskane, za dużo tu kontrastów i kolorów (i photoshopa), nie ma już miejsca na wyobraźnię.
Swoją drogą to ciekawe, jak na przestrzeni lat zmienia się sposób prezentowania jedzenia. To, co kiedyś miało zachęcać do wypróbowania przepisu, obecnie działa odwrotnie.
Polski tytuł tego filmu to On, Ona, On. Jest to jeden z moich ukochanych obrazów Ozpetka. Widziałam go z pięć razy. Polecam jeszcze inny, "Okna". Też jest tam motyw jedzenia ;)
Inna,
tak, ja lubię oglądać książki z lat 70-80 tych, te stylizacje, plastikowe kwiaty, puste puszki - patrzę na to z pewnym sentymentem przypominając sobie, jak bardzo zachwycałam się tym jako dziecko;) Moja miłość do kulinariów, a przede wszystkim książek kucharskich narodziła się właśnie wtedy.
Dziś wszystko kręci się dookoła jedzenia pokazanego bardziej naturalnie, niedbale, choć to zapewne niedbałość dobrze zaplanowana i wystylizowana. Na mnie pod tym względem działają przeróżne obrazy, czasem to niedoświetlone zdjęcia z czymś nieostrym, innym razem wystudiowane i minimalistyczne prezentacje dań szefów kuchni.
Ale ja mam na tym punkcie lekkiego bzika i lubię rozkładać zdjęcie na czynniki pierwsze, zastanawiać się, jak zostało zrobione, przerobione, itp.
Zgadzam się z Tobą w pełni - fotografia musi dać miejsce wyobraźni. Wiem jednak, że różnym ludziom podobają się różne rzeczy, co najbardziej widać, kiedy ogląda się publikacje w innych językach - uwielbiam książki francuskie - takie naturalne, wprost, niedoświetlone, bałaganiarskie, niedbałe. Podejrzewam jednak, że tego typu stylistyka nie znalazłaby zbyt wielu fanów w Polsce, z prostego powodu - wciąż jest tego bardzo mało, nasz wybór jest ograniczony. Ciągle kuchnie włoskie, kuchnie polskie lub chińskie, często ze zdjęciami stockowymi, gdzie do zdjęcia wymyśla się przepis. To się zmienia i to jest wspaniałe.
Lubię okołokulinarne czytadła, gdzie przepis jest pretekstem do opowiedzenia jakiejś historii, która kryje się za daniem, jest elementem szerszej kultury. Zawsze czytam wstępniaki. Ale... każdy ma jakiegoś bzika ;)
Lisko -> przypomniałaś mi ważną kwestię: zdjęcie stockowe i dobieranie do nich przepisów. Sam kiedyś zostałem poproszony o napisanie przepisów do istniejących już zdjęć i gdybym nie była to przysługa dla znajomej, to bym zapewne odmówił, bo to koszmar jest. Ja mam takiego bzika z kolei, że ilekroć widzę zdjęcie potrawy z przepisem, to bawię się w znajdź niepasujące szczegóły: porównuje zdjęcie i przepis i wychwytuje elementy zdjęcia, które według przepisu w ogóle nie powinny się tam znaleźć. Kiedyś widziałem np. przepis na jabłka pieczone z bitą śmietaną, a zamiast bitej śmietany była ewidentnie beza! To oczywiście łatwo zauważyć, ale są też ciekawsze, mniejsze szczegóły :D Fakt, pod tym względem zdjęcia są dla mnie super. I oczywiście nie neguję zdjęć tak całkiem, bo mam kilka bardzo dobrych książek opatrzonych dodatkowo cudownymi, wręcz artystycznymi zdjęciami. Chyba nawet o jednej napiszę niedługo, choć na pewno jest wszystkim dobrze znana. Na razie nie powiem, co to za książka :D
sykafonta - masz bardzo ładnego bloga. :)
Aż jestem zdziwiony jak bardzo mam zbliżone postrzeganie sprawy do Ciebie, Lisko.
Co do fotografii kulinarnej ogólnie, to oczywiście zdaję sobie sprawę, że w przypadku książek ta fotografia będzie zawsze większym lub mniejszym kłamstwem. Ale ja lubię jak ktoś mnie jako odbiorcę traktuje chociaż z odrobiną szacunku i myśli o mnie jako o osobie inteligentnej i nie próbuje mi wmówić, że świeżo wyciągnięta pieczeń z piekarnika jest w idealnie czystej, białej formie do pieczenia. Pomijając fakt, że w ogóle uwielbiam naturalność i lekki rozgardiasz w stylu np. kuchni bałkańskich, gdzie wszystko wygląda jakby było zrobione na zasadzie - tutaj leżą takie deski, to może zróbmy z nich teraz stół, a później jakoś to będzie - niesamowicie mnie urzeka. To trochę tak jak z fotografiami starych ludzi - uwielbiam po prostu, bo są piękni prawdziwym pięknem, które aż świeci przez fakturę ich pomarszczonej skóry.
Co zaś tyczy się fotek na moim blogu - nigdy nie brałem za bardzo pod uwagę opcji, że mogę wrzucić przepis bez nich, dla tego, że dla mnie osobiście to trochę taka kwestia wiarygodności - na zasadzie - tak, ja ten przepis zrobiłem, sprawdziłem - tak to wyglądało na koniec - nie ma dyskusji - każdy może sprawdzić. Nie jest to oczywiście żaden przytyk do nikogo - to po prostu moja osobista korba, dotycząca mnie samego.
A mnie nie przeszkadza, jak na zdjęciu pojawia się jakiś element, którego nie ma w przepisie. Może dlatego, że książki kucharskie często traktuję jak albumy, nie oglądam ich z myślą o przygotowaniu prezentowanych tam potrawach, tylko tak, jak się ogląda książki o malarstwie. Być może dlatego, że sama brałam udział w kilku profesjonalnych sesjach jedzeniowych i wiem, że to nie jest takie proste, że fotografowanie tortu jagodowego może trwać kilka godzin, i że te niedbale rozrzucone listki ktoś przed chwilą pieczołowicie poukładał. Tort się topi od lamp? Wstawimy na godzinę do lodówki, a potem poświecimy latarkami ;)A wyobrażacie sobie, co w takiej sytuacji dzieje się z lodami? Dlatego lody w reklamach często udaje specjalna masa plastyczna.
Blogi to trochę co innego, tu się zgadzam z Mico - to trochę kwestia wiarygodności. Zresztą, Mico, ty absolutnie nie powinieneś się jakością swoich zdjęć przejmować. Niektóre są super (np. ta ukradziona pierś kurczaka), inne może trochę mniej, ale to sprawia, że jak patrzę na te fotki, to mnie realizacja przepisu nie przeraża, bo to takie "zwykłe" jedzenie przecież.
Jeśli chodzi o zdjęcia w książkach kulinarnych gwiazd z mojego podworka typu Jamie O, to te potrawy są fachowo wystylizowane przez stylistów żywności a nie przez samych szefów -celebrytów. Gwiazdy podają przepisy, ale prezentacją często zajmują się fachowcy -bo stylista żywności to jak najbardziej zawód.
Chciałabym być takim stylistą żywności, to musi być niezła zabawa ;)
Pomyślcie o blogu Julii (Julie & Julia) - zero zdjęć i przepisów. Tylko doznania i opisy. I jak chwyciło!
ja tam czytając bloga Liski i oglądając piekne zdjęcia jej pieczywa postanowiłam przełamać strach i upiec chcleb. Mój pierwszy w życiu chleb, pszenno-żytni, upiekł sie dziś w nocy około pierwszej i jestem z tego tak dumna, jakbym co namniej przeszła jakiś nowy stopień wtajemniczenia.
Zapach chleba w domu oraz smak chrupiącego pieczywa rano - bezcenny! Nie mogliśmy się oderwać od śniadania dzisiaj:) Dzięki, Liska!
Lisko -> ja tam sądzę, że Ty już jesteś świetnym stylistą jedzenia.
A czy tak profesjonalnie jest to dobra zabawa, to nie jestem pewien. Ja chyba mam zbyt wiele szacunku do jedzenia. Raz brałem udział w takiej sesji - pan fotograf chciał mieć piankę na kremie z cebuli i zaproponował, żeby płynu do zmywania do niej dodać! Nie dodałem... ale i tak nie było fajnie...
Prześlij komentarz