Ekspresowy wpis na leniwy poniedziałek

Właściwie recenzje tej kawiarni można by zmieścić w smsie: "Dobra kawa, pyszna czekolada i tony fajnych książek." Z czystym sumieniem daję im pięć gwiazdek. Jako że dziś poniedziałek, a ja nie lubię poniedziałków, muszę na tym poprzestać, choć Bookarnia naprawdę zasługuje na trochę więcej. O Sopocie napiszę jutro, a teraz idę na plażę karmić mewy i łabędzie.

Bookarnia
Sopot, ul. Haffnera 9
www.bookarnia.pl
dodajdo.com

A morze się napijemy?

Czy można już mówić o tradycji? W końcu TO dzieje się dopiero drugi raz... Po tym, jak stwierdzam, że "rozładowały mi się baterie", siadamy, każde nad swoim kalendarzem, i ustalamy terminy. I dochodzimy do wniosku, że tak, możemy jechać nad morze "wtedy i wtedy". Potem trzeba tylko zaklepać termin w naszym ulubionym apartamencie nad morzem, spakować siebie i psa i... jechać. Oczywiście, zawsze przedtem zdążymy się pokłócić - bo - na przykład - ja próbuję upchnąć w walizce zbyt wiele rzeczy jak na taki jeden mały weekend poza domem, a on tuż przed wyjazdem przypomina sobie o czymś niecierpiącym zwłoki i zamiast rozmawiać ze mną, gada przez telefon. Zawsze wyjeżdżamy przynajmniej pół godziny później niż planowaliśmy. Potem już tylko godzina w korku w Łomiankach, kilka kolejnych w drodze, przystanek pod pierwszym lepszym całodobowym sklepem, bo przecież "nie wzięłaś wina na wieczór" i "mogłeś mi przypomnieć" ;) Dojeżdżamy na miejsce, wchodzimy, zachwycamy się przestrzenią, surowym drewnem na podłodze i morskim błękitem ścian, pijemy kawę na czerwonej sofie i... jest dobrze. A rano - jest jeszcze lepiej, bo z okien widać morze.

Mój winiarski guru, Marek Bieńczyk, w swoich felietonach z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje przeforsować tezę, że "specjalne" butelki wina nie potrzebują specjalnych okazji. Mówi, że nie ma nic lepszego niż picie szampana tylko dla siebie, choćby we wtorek o 9.30 rano. Co o tym myślicie? To jest bliskie mojej życiowej filozofii - zdarzyło mi się ostatnio otworzyć butelkę znakomitego, nowozelandzkiego pinot noir tylko dla siebie. Przyznaję, kupiłam je "na specjalną okazję" i liczyłam na dobre towarzystwo. Wyszło, jak wyszło, więc wzruszyłam ramionami i otworzyłam sama. Bez okazji.  Z okazji kumulacji rozczarowań. Jaki z tego wniosek? Po pierwsze - łatwiej o towarzystwo do kawy, niż do wina. Po drugie - z winem łatwiej dość do porozumienia niż z mężczyznami.

Ale wracając do morskich weekendów. Do nich najbardziej pasuje szampan, bo nie dość, że, tak jak ten apartament, jest spełnieniem marzenia o luksusie, to łatwo wchodzi, i po wypiciu butelki wygląda się równie dobrze jak przed. Podobno Marylin Monroe od czasu do czasu wlewała sobie do wanny zawartość 350 butelek Dom Perignon. Hasło "pławić się w luksusie" w tym kontekście nabiera zupełnie innego znaczenia, prawda? Ja nie jestem aż taka wybredna. Wprawdzie mam słabość do celebracji, krochmalonych serwetek i lśniących kieliszków, co gorsza używam rodowych sztućców na co dzień, ale zdecydowanie wolę pić szampana niż się w nim kąpać... Może to być Moet & Chandon, może być prosecco od Clary, może być przyzwoite czerwone wino, choćby pachnący śliwkami merlot. W tym zestawie i tak najważniejsze, żeby Pan Bałtyk był na wyciągnięcie ręki.
dodajdo.com

Kawowe gadżety

Serwis Palce Lizać opublikował wybiórczy przegląd kawowych gadżetów. Wybiórczy, ale niektóre są rozkoszne (jak poniższa krówka), więc polecam Waszej uwadze, podczas gdy ja i I.nna próbujemy się nawzajem wyczekać, która z nas wreszcie zabierze się za opisanie naszej wielce przyjemnej wizyty w Fashion Cafe, wśród przepięknych sukien Riny Cossack ;).

dodajdo.com

I.nna jest winna

Każda butelka jest jak początek nowej opowieści. O tym, że w tamtego roku lato było tak gorące, że winorośle trzeba było nawadniać za pomocą specjalnych kroplówek. Że niektóre odmiany w pewnych miejscach po prostu nie chcą rosnąć i już. O przewadze pinot noir z Burgundii nad tym z Marlborough w Nowej Zelandii (albo na odwrót). I wiele, wiele innych. Mówi się, ze otwierać butelkę wina to prawie tak, jak zaprosić winiarza do domu. Rzeczywiście, może tak być. Trzeba tylko pozwolić się winu oczarować. Zatrzymać się nad nim dłużej, pozwolić mu od czasu do czasu zagrać główną rolę, żeby nie zawsze było tylko towarzyszem posiłku. Pochylić się nad kieliszkiem, powąchać, zastanowić się, co my tu mamy, czym nam to pachnie, z czym się kojarzy... Dziś to będą mokre, jesienne liście, jutro śliwka w czekoladzie, kiedy indziej koszyk jagód. Nie ma złych skojarzeń ani błędnych odpowiedzi.

- Wszystko czego oczekuję od wina, to się nim cieszyć - mawiał Ernest Hemingway. Tylko i aż tyle. Pod tym względem wino ma wiele wspólnego z kawą. W końcu ani wina, ani kawy nie pije się wyłącznie po to, żeby zaspokoić pragnienie. Szczerze? Nie znam się na winie. Nie jestem jedną z tych osób, które mają w głowie kalendarz dobrych roczników i sypią apelacjami z rękawa. Ale nie jest mi obojętne, co mam w kieliszku, potrafię odróżnić bordeaux od burgunda, wiem co nieco na temat szczepów i radzę sobie z dobieraniem wina do posiłków. Odkąd przekonałam się, że to nie jest żadna wiedza tajemna, i że z winem jest dokładnie tak, jak ze sztuką (albo nam się podoba albo nie), piję coraz bardziej świadomie. I wiecie co? Naprawdę lubię wino. Lubię dźwięk korka wyciąganego z butelki i moment oczekiwania na pierwszy łyk. A przede wszystkim - lubię przy winie siedzieć i rozmawiać.

Ktoś mógłby powiedzieć, że niepotrzebnie dorabiam do tego wszystkiego ideologię. Może i tak, ale... Ale ja wierzę, że jest w tym jakaś magia. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że to samo wino smakuje różnie, w zależności od okoliczności? Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówił, że przywiózł wino z urlopu,ale ono "tu smakuje zupełnie inaczej". Z winem jak z letnią przygodą - ludzie się spotykają, "głupieją" na miesiąc czy dwa, a potem... trzeba wrócić do rzeczywistości. Rzadko się zdarza, żeby na bazie takiej fascynacji udało się zbudować coś trwałego (nie znam ani jednego takiego przypadku). Flirt z winem trwa jeszcze krócej. Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest gorąco, powietrze pachnie upałem, za plecami mamy Bardzo Stare Ruiny/morze/stóg siana, cykady szaleją, zmysły też, no i wino, pite prosto z butelki, bo kto by w takiej chwili myślał o kieliszkach. Smakuje jak nigdy dotąd, więc kupujemy, żeby je wziąć do domu. Tylko, cholera, jakoś pite kulturalnie, z kieliszków, na kanapie przed telewizorem, nie chce smakować tak, jak WTEDY. Trzeba by się zastanowić, czy to naprawdę o wino chodzi, czy o to, żeby móc tę chwilę zatrzymać, żeby móc ten nastrój odtworzyć... Umiecie tak? Ja bez tego siana, morza czy cykad już się tak zachwycać nie potrafię. I dlatego od jakiegoś czasu nie przywożę butelek z wakacji.

A dlaczego piszę o winie na kawowym blogu? Tak naprawdę, poczułam się winna (nomen omen), że Was zaniedbuję przez nową pracę (związaną z winem), która pochłania mnie bez reszty. Ale ogarnę się, obiecuję ;)
dodajdo.com

Gościnnie, o Norwegii

Każdy, kto z moich bliskich czy znajomych wraca "skądś", musi być przygotowany, że prędzej czy później (raczej prędzej) padnie pytanie: "A kawę piłaś/eś?" Tym razem odpowiedź przyszła, zanim pytanie zostało zadane. No cóż, znamy się z J. już jakiś czas ;)
Oddaję mu dziś głos, a sama jeszcze tylko powiem, że mimo tęsknoty za słońcem i wiosną, nie przestaję się zachwycać białym krajobrazem.

Norwegia to dziwny kraj. Dośc powiedzieć, że ich król Harald V, mimo ponad 74 lat na karku, wciąż startuje w zawodach żeglarskich (w 2005 roku został mistrzem Europy)!
Co jeszcze trzeba wiedzieć o Norwegii? Nie należy do Unii Europejskiej, przynaje pokojowego Nobla, ma najlepszego łososia na świecie i najlepiej biegające na nartach astmatyczki.
Aha, i największe na świecie spożycie kawy na osobę! Trudno się zresztą dziwić: generalnie jest zimno, ciemno, mgliście i dość ponuro. Trudno szukać ukojenia w alkoholu, bo akcyza jest tak droga, że piwo w sklepie kosztuje minimum 35 koron (1 korona to 50 groszy), w pubie od 70 wzwyż, a wino i mocniejsze trunki są jeszcze droższe. Tymczasem kawa – wręcz przeciwnie. W restauracji czy kawiarni espresso kosztuje około 20 koron, więc tak naprawdę niewiele więcej niż w Polsce. Inna sprawa, że ceny przerażają głównie przyjezdnych – przeciętna pensja w Norwegii to około 30 tysięcy koron miesięcznie, więc idzie przeżyć...


Norwegowie przykładają dużą wagę do tego, co jedzą i piją. W sklepach trudno znaleźć kawę bez znaczka fair trade, ze smakiem takiej kupnej i parzonej w filtrze też jest bardziej niż przyzwoicie. Widać sporo sklepów z ekspresami i dużo kawiarni. Co ciekawe, biorąc pod uwagę tutejszy klimat, znacznie ostrzejszy niż u nas, wszystkie lokale oferują także... stoliki na zewnątrz! I to przez cały rok, nawet przy kilunastostopniowych mrozach! Nad stolikami wiszą takie lampo-kaloryfery, które sprawiają, że jest na tyle ciepło i przyjemnie, na ile to możliwe. Przyznam szczerze, że to ciekawe doświadczenie siedzieć przy stoliku na zewnątrz przy temperaturze niższej o 20 stopni niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

Jeszcze tylko słówko o łososiu: jest genialny! Sprzedają go tu paczkowanego z gwarancją, że w ciągu 4 godzin od złowienia już jest zapakowany. - Jeśli chcesz świeższego, musisz sobie sam złowić – powiedziano mi w sklepie. Aha, oczywiście ja nie mówię po norwesku, ale tutaj każdy mówi po angielsku. Każdy! Tramwajarz, sklepikarz, śmieciarz... Imponujące. Żeby jeszcze nie było tak drogo... Albo jeszcze lepiej – żeby u nas przeciętna pensja też wynosiła 30 tysięcy koron. Amen!
J. 
dodajdo.com