Pokazywanie postów oznaczonych etykietą impresje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą impresje. Pokaż wszystkie posty
Za zimna? Za gorąca?
Czy kiedykolwiek zwróciliście uwagę, że kiedy przegapi się moment, kiedy temperatura kawy jest idealna, staje się prawie-nie-do-wypicia? Przyznaję bez bicia - w pracy zawsze wylewam pół kubka do zlewu, bo nigdy nie wyrabiam się z wypiciem kawy kiedy jej temperatura jest "perfect".
One World. One Family. One Coffee
Taki tytuł nosi gigantyczna mozaika stworzona przez Saimira Stratiego, albańskiego artystę, który dał się już poznać jako twórca wielkoformatowych prac wykonanych z przedmiotów niekoniecznie kojarzących się ze sztuką.
Strati ma już na swoim koncie m.in. największy na świecie obraz z korków do wina i galopującego konia z wykałaczek, stworzył także postać Homera ze śrubek. Jego najnowsze dzieło to obraz zajmujący powierzchnię 25 metrów kwadratowych, wykonany z kawy. I nie jest to żadna nowoczesna abstrakcja - mozaika przedstawia 5 postaci reprezentujących różne regiony świata. Swoich przedstawicieli ma tu Afryka, Japonia, Brazylia, Europa i USA. Sam Strati podkreśla, że pracą mającą szansę na wpis w Księdze Rekordów Guinessa chciał zwrócić uwagę świata na fakt, że warto dzielić się miłością. - Kubek kawy wypity wspólnie z kimś bliskim zbliży nas do siebie bardziej, niż niejedno ważne spotkanie na szczycie, z którego tak słyną zagraniczni liderzy państw - powiedział.
Do ułożenia mozaiki Strati wykorzystał 140 kilogramów ziaren kawy o różnych stopniu palenia, od jasnozłotego po czarny. Mimo nieźle brzmiącej idei "pojednania ponad podziałami" nie mogę się pozbyć wrażenia, że to koszmarne marnotrawstwo. 140 kg kawy... Można by z tego przyrządzić 14 tysięcy filiżanek espresso!
![]() |
www.rekordyguinessa.pl |
Do ułożenia mozaiki Strati wykorzystał 140 kilogramów ziaren kawy o różnych stopniu palenia, od jasnozłotego po czarny. Mimo nieźle brzmiącej idei "pojednania ponad podziałami" nie mogę się pozbyć wrażenia, że to koszmarne marnotrawstwo. 140 kg kawy... Można by z tego przyrządzić 14 tysięcy filiżanek espresso!
Jak kawa zdradza charakter
Podobno to, w jaki sposób trzymamy filiżankę i jak szybko wypijamy kawę uważnemu obserwatorowi pozwala dostrzec... więcej, niż można by się spodziewać. Podobno na podstawie zachowania w trakcie picia kawy można wyróżnić kilka typów osobowości. Istnieje ich conajmniej siedem:
Typ lisa - w trakcie rozmowy zerka na krawędź filiżanki i zasłania się nią. Wychwytuje słabe strony przeciwnika.
Typ chwytający - chwyta filiżankę całą dłonią, a nie za ucho. „Szybki bill” chwytający każdą okazję, mało subtelny.
Typ leniwca – nie wyjmuje łyżeczki z filiżanki. Jest to lekkoduch zmęczony życiem i znudzony.
Typ znerwicowany – pracuje podczas picia kawy. Męczy go codzienność i poukładane życie. Jest narażony na stres.
Typ pawia - odchyla mały palec. To gawędziarz pragnący być w centrum uwagi. Chce być obserwowany przez innych i sam również obserwuje.
Typ aktora – manipuluje filiżanką podczas spotkania. Każdą okazję traktuje jako możliwość wystąpienia przed ludźmi.
Typ czepiający się - nie potrafi sam iść na kawę. Osoba potrzebująca towarzystwa, która w samotności pogrąża się we własnych myślach.
Czy któraś z tych opcji pasuje do Was? Ja jestem mało subtelna, znerwicowana i nie potrafię się sama sobą zająć. Przynajmniej tak wynika z "testu kawowego" ;) Co więcej - nie widzę nic złego w zatapianiu się we własnych myślach, a to, że piję kawę ze wzrokiem utkwionym w monitorze nie świadczy o tym, że męczy mnie codzienność i poukładane życie, tylko że mam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. A każdemu, kto wmawia mi, że nie lubię poukładanego życia mam ochotę opowiedzieć o tym, że w każdy sobotni poranek podlewam storczyki, że poranna kawa to zawsze musi być espresso, że wieszam pranie tak, żeby kolejne rzeczy pasowały do siebie kolorystycznie, że jak urlop to we wrześniu, a na talerzu mięso ma być z lewej a surówka z prawej - w żadnym razie odwrotnie. Ale o tym innym razem.
Pozdrawiam Was serdecznie znad puszki z coca-colą
I.nna
Typ lisa - w trakcie rozmowy zerka na krawędź filiżanki i zasłania się nią. Wychwytuje słabe strony przeciwnika.
Typ chwytający - chwyta filiżankę całą dłonią, a nie za ucho. „Szybki bill” chwytający każdą okazję, mało subtelny.
Typ leniwca – nie wyjmuje łyżeczki z filiżanki. Jest to lekkoduch zmęczony życiem i znudzony.
Typ znerwicowany – pracuje podczas picia kawy. Męczy go codzienność i poukładane życie. Jest narażony na stres.
Typ pawia - odchyla mały palec. To gawędziarz pragnący być w centrum uwagi. Chce być obserwowany przez innych i sam również obserwuje.
Typ aktora – manipuluje filiżanką podczas spotkania. Każdą okazję traktuje jako możliwość wystąpienia przed ludźmi.
Typ czepiający się - nie potrafi sam iść na kawę. Osoba potrzebująca towarzystwa, która w samotności pogrąża się we własnych myślach.
Czy któraś z tych opcji pasuje do Was? Ja jestem mało subtelna, znerwicowana i nie potrafię się sama sobą zająć. Przynajmniej tak wynika z "testu kawowego" ;) Co więcej - nie widzę nic złego w zatapianiu się we własnych myślach, a to, że piję kawę ze wzrokiem utkwionym w monitorze nie świadczy o tym, że męczy mnie codzienność i poukładane życie, tylko że mam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. A każdemu, kto wmawia mi, że nie lubię poukładanego życia mam ochotę opowiedzieć o tym, że w każdy sobotni poranek podlewam storczyki, że poranna kawa to zawsze musi być espresso, że wieszam pranie tak, żeby kolejne rzeczy pasowały do siebie kolorystycznie, że jak urlop to we wrześniu, a na talerzu mięso ma być z lewej a surówka z prawej - w żadnym razie odwrotnie. Ale o tym innym razem.
Pozdrawiam Was serdecznie znad puszki z coca-colą
I.nna
każdemu pachnie inaczej
Julian Tuwim
Zapach szczęścia
Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie,
A zimne, świeże mleko, jak lody, wanilią.
Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie,
Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion.
Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie,
Ileś pokrzyw posiekał, ile traw stratował!
A kijem obtłukując szyszki i żołędzie
Ileżeś mil po drzewach małpio przecwałował!
I wszystko to w ognistej pamięci dziś błyska.
Ciska się małe, szybkie, gorąco, daleko...
I szczęście pachnie kawą. I chłoniesz je z bliska.
A chłód w pokoju sączy waniliowe mleko.
Zapach szczęścia
Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie,
A zimne, świeże mleko, jak lody, wanilią.
Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie,
Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion.
Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie,
Ileś pokrzyw posiekał, ile traw stratował!
A kijem obtłukując szyszki i żołędzie
Ileżeś mil po drzewach małpio przecwałował!
I wszystko to w ognistej pamięci dziś błyska.
Ciska się małe, szybkie, gorąco, daleko...
I szczęście pachnie kawą. I chłoniesz je z bliska.
A chłód w pokoju sączy waniliowe mleko.
A morze się napijemy?
Czy można już mówić o tradycji? W końcu TO dzieje się dopiero drugi raz... Po tym, jak stwierdzam, że "rozładowały mi się baterie", siadamy, każde nad swoim kalendarzem, i ustalamy terminy. I dochodzimy do wniosku, że tak, możemy jechać nad morze "wtedy i wtedy". Potem trzeba tylko zaklepać termin w naszym ulubionym apartamencie nad morzem, spakować siebie i psa i... jechać. Oczywiście, zawsze przedtem zdążymy się pokłócić - bo - na przykład - ja próbuję upchnąć w walizce zbyt wiele rzeczy jak na taki jeden mały weekend poza domem, a on tuż przed wyjazdem przypomina sobie o czymś niecierpiącym zwłoki i zamiast rozmawiać ze mną, gada przez telefon. Zawsze wyjeżdżamy przynajmniej pół godziny później niż planowaliśmy. Potem już tylko godzina w korku w Łomiankach, kilka kolejnych w drodze, przystanek pod pierwszym lepszym całodobowym sklepem, bo przecież "nie wzięłaś wina na wieczór" i "mogłeś mi przypomnieć" ;) Dojeżdżamy na miejsce, wchodzimy, zachwycamy się przestrzenią, surowym drewnem na podłodze i morskim błękitem ścian, pijemy kawę na czerwonej sofie i... jest dobrze. A rano - jest jeszcze lepiej, bo z okien widać morze.
Mój winiarski guru, Marek Bieńczyk, w swoich felietonach z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje przeforsować tezę, że "specjalne" butelki wina nie potrzebują specjalnych okazji. Mówi, że nie ma nic lepszego niż picie szampana tylko dla siebie, choćby we wtorek o 9.30 rano. Co o tym myślicie? To jest bliskie mojej życiowej filozofii - zdarzyło mi się ostatnio otworzyć butelkę znakomitego, nowozelandzkiego pinot noir tylko dla siebie. Przyznaję, kupiłam je "na specjalną okazję" i liczyłam na dobre towarzystwo. Wyszło, jak wyszło, więc wzruszyłam ramionami i otworzyłam sama. Bez okazji. Z okazji kumulacji rozczarowań. Jaki z tego wniosek? Po pierwsze - łatwiej o towarzystwo do kawy, niż do wina. Po drugie - z winem łatwiej dość do porozumienia niż z mężczyznami.
Ale wracając do morskich weekendów. Do nich najbardziej pasuje szampan, bo nie dość, że, tak jak ten apartament, jest spełnieniem marzenia o luksusie, to łatwo wchodzi, i po wypiciu butelki wygląda się równie dobrze jak przed. Podobno Marylin Monroe od czasu do czasu wlewała sobie do wanny zawartość 350 butelek Dom Perignon. Hasło "pławić się w luksusie" w tym kontekście nabiera zupełnie innego znaczenia, prawda? Ja nie jestem aż taka wybredna. Wprawdzie mam słabość do celebracji, krochmalonych serwetek i lśniących kieliszków, co gorsza używam rodowych sztućców na co dzień, ale zdecydowanie wolę pić szampana niż się w nim kąpać... Może to być Moet & Chandon, może być prosecco od Clary, może być przyzwoite czerwone wino, choćby pachnący śliwkami merlot. W tym zestawie i tak najważniejsze, żeby Pan Bałtyk był na wyciągnięcie ręki.
Mój winiarski guru, Marek Bieńczyk, w swoich felietonach z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje przeforsować tezę, że "specjalne" butelki wina nie potrzebują specjalnych okazji. Mówi, że nie ma nic lepszego niż picie szampana tylko dla siebie, choćby we wtorek o 9.30 rano. Co o tym myślicie? To jest bliskie mojej życiowej filozofii - zdarzyło mi się ostatnio otworzyć butelkę znakomitego, nowozelandzkiego pinot noir tylko dla siebie. Przyznaję, kupiłam je "na specjalną okazję" i liczyłam na dobre towarzystwo. Wyszło, jak wyszło, więc wzruszyłam ramionami i otworzyłam sama. Bez okazji. Z okazji kumulacji rozczarowań. Jaki z tego wniosek? Po pierwsze - łatwiej o towarzystwo do kawy, niż do wina. Po drugie - z winem łatwiej dość do porozumienia niż z mężczyznami.
Ale wracając do morskich weekendów. Do nich najbardziej pasuje szampan, bo nie dość, że, tak jak ten apartament, jest spełnieniem marzenia o luksusie, to łatwo wchodzi, i po wypiciu butelki wygląda się równie dobrze jak przed. Podobno Marylin Monroe od czasu do czasu wlewała sobie do wanny zawartość 350 butelek Dom Perignon. Hasło "pławić się w luksusie" w tym kontekście nabiera zupełnie innego znaczenia, prawda? Ja nie jestem aż taka wybredna. Wprawdzie mam słabość do celebracji, krochmalonych serwetek i lśniących kieliszków, co gorsza używam rodowych sztućców na co dzień, ale zdecydowanie wolę pić szampana niż się w nim kąpać... Może to być Moet & Chandon, może być prosecco od Clary, może być przyzwoite czerwone wino, choćby pachnący śliwkami merlot. W tym zestawie i tak najważniejsze, żeby Pan Bałtyk był na wyciągnięcie ręki.
I.nna jest winna
Każda butelka jest jak początek nowej opowieści. O tym, że w tamtego roku lato było tak gorące, że winorośle trzeba było nawadniać za pomocą specjalnych kroplówek. Że niektóre odmiany w pewnych miejscach po prostu nie chcą rosnąć i już. O przewadze pinot noir z Burgundii nad tym z Marlborough w Nowej Zelandii (albo na odwrót). I wiele, wiele innych. Mówi się, ze otwierać butelkę wina to prawie tak, jak zaprosić winiarza do domu. Rzeczywiście, może tak być. Trzeba tylko pozwolić się winu oczarować. Zatrzymać się nad nim dłużej, pozwolić mu od czasu do czasu zagrać główną rolę, żeby nie zawsze było tylko towarzyszem posiłku. Pochylić się nad kieliszkiem, powąchać, zastanowić się, co my tu mamy, czym nam to pachnie, z czym się kojarzy... Dziś to będą mokre, jesienne liście, jutro śliwka w czekoladzie, kiedy indziej koszyk jagód. Nie ma złych skojarzeń ani błędnych odpowiedzi.
- Wszystko czego oczekuję od wina, to się nim cieszyć - mawiał Ernest Hemingway. Tylko i aż tyle. Pod tym względem wino ma wiele wspólnego z kawą. W końcu ani wina, ani kawy nie pije się wyłącznie po to, żeby zaspokoić pragnienie. Szczerze? Nie znam się na winie. Nie jestem jedną z tych osób, które mają w głowie kalendarz dobrych roczników i sypią apelacjami z rękawa. Ale nie jest mi obojętne, co mam w kieliszku, potrafię odróżnić bordeaux od burgunda, wiem co nieco na temat szczepów i radzę sobie z dobieraniem wina do posiłków. Odkąd przekonałam się, że to nie jest żadna wiedza tajemna, i że z winem jest dokładnie tak, jak ze sztuką (albo nam się podoba albo nie), piję coraz bardziej świadomie. I wiecie co? Naprawdę lubię wino. Lubię dźwięk korka wyciąganego z butelki i moment oczekiwania na pierwszy łyk. A przede wszystkim - lubię przy winie siedzieć i rozmawiać.
Ktoś mógłby powiedzieć, że niepotrzebnie dorabiam do tego wszystkiego ideologię. Może i tak, ale... Ale ja wierzę, że jest w tym jakaś magia. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że to samo wino smakuje różnie, w zależności od okoliczności? Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówił, że przywiózł wino z urlopu,ale ono "tu smakuje zupełnie inaczej". Z winem jak z letnią przygodą - ludzie się spotykają, "głupieją" na miesiąc czy dwa, a potem... trzeba wrócić do rzeczywistości. Rzadko się zdarza, żeby na bazie takiej fascynacji udało się zbudować coś trwałego (nie znam ani jednego takiego przypadku). Flirt z winem trwa jeszcze krócej. Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest gorąco, powietrze pachnie upałem, za plecami mamy Bardzo Stare Ruiny/morze/stóg siana, cykady szaleją, zmysły też, no i wino, pite prosto z butelki, bo kto by w takiej chwili myślał o kieliszkach. Smakuje jak nigdy dotąd, więc kupujemy, żeby je wziąć do domu. Tylko, cholera, jakoś pite kulturalnie, z kieliszków, na kanapie przed telewizorem, nie chce smakować tak, jak WTEDY. Trzeba by się zastanowić, czy to naprawdę o wino chodzi, czy o to, żeby móc tę chwilę zatrzymać, żeby móc ten nastrój odtworzyć... Umiecie tak? Ja bez tego siana, morza czy cykad już się tak zachwycać nie potrafię. I dlatego od jakiegoś czasu nie przywożę butelek z wakacji.
A dlaczego piszę o winie na kawowym blogu? Tak naprawdę, poczułam się winna (nomen omen), że Was zaniedbuję przez nową pracę (związaną z winem), która pochłania mnie bez reszty. Ale ogarnę się, obiecuję ;)
- Wszystko czego oczekuję od wina, to się nim cieszyć - mawiał Ernest Hemingway. Tylko i aż tyle. Pod tym względem wino ma wiele wspólnego z kawą. W końcu ani wina, ani kawy nie pije się wyłącznie po to, żeby zaspokoić pragnienie. Szczerze? Nie znam się na winie. Nie jestem jedną z tych osób, które mają w głowie kalendarz dobrych roczników i sypią apelacjami z rękawa. Ale nie jest mi obojętne, co mam w kieliszku, potrafię odróżnić bordeaux od burgunda, wiem co nieco na temat szczepów i radzę sobie z dobieraniem wina do posiłków. Odkąd przekonałam się, że to nie jest żadna wiedza tajemna, i że z winem jest dokładnie tak, jak ze sztuką (albo nam się podoba albo nie), piję coraz bardziej świadomie. I wiecie co? Naprawdę lubię wino. Lubię dźwięk korka wyciąganego z butelki i moment oczekiwania na pierwszy łyk. A przede wszystkim - lubię przy winie siedzieć i rozmawiać.
Ktoś mógłby powiedzieć, że niepotrzebnie dorabiam do tego wszystkiego ideologię. Może i tak, ale... Ale ja wierzę, że jest w tym jakaś magia. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że to samo wino smakuje różnie, w zależności od okoliczności? Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówił, że przywiózł wino z urlopu,ale ono "tu smakuje zupełnie inaczej". Z winem jak z letnią przygodą - ludzie się spotykają, "głupieją" na miesiąc czy dwa, a potem... trzeba wrócić do rzeczywistości. Rzadko się zdarza, żeby na bazie takiej fascynacji udało się zbudować coś trwałego (nie znam ani jednego takiego przypadku). Flirt z winem trwa jeszcze krócej. Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest gorąco, powietrze pachnie upałem, za plecami mamy Bardzo Stare Ruiny/morze/stóg siana, cykady szaleją, zmysły też, no i wino, pite prosto z butelki, bo kto by w takiej chwili myślał o kieliszkach. Smakuje jak nigdy dotąd, więc kupujemy, żeby je wziąć do domu. Tylko, cholera, jakoś pite kulturalnie, z kieliszków, na kanapie przed telewizorem, nie chce smakować tak, jak WTEDY. Trzeba by się zastanowić, czy to naprawdę o wino chodzi, czy o to, żeby móc tę chwilę zatrzymać, żeby móc ten nastrój odtworzyć... Umiecie tak? Ja bez tego siana, morza czy cykad już się tak zachwycać nie potrafię. I dlatego od jakiegoś czasu nie przywożę butelek z wakacji.
A dlaczego piszę o winie na kawowym blogu? Tak naprawdę, poczułam się winna (nomen omen), że Was zaniedbuję przez nową pracę (związaną z winem), która pochłania mnie bez reszty. Ale ogarnę się, obiecuję ;)
Gościnnie, o Norwegii
Każdy, kto z moich bliskich czy znajomych wraca "skądś", musi być przygotowany, że prędzej czy później (raczej prędzej) padnie pytanie: "A kawę piłaś/eś?" Tym razem odpowiedź przyszła, zanim pytanie zostało zadane. No cóż, znamy się z J. już jakiś czas ;)
Oddaję mu dziś głos, a sama jeszcze tylko powiem, że mimo tęsknoty za słońcem i wiosną, nie przestaję się zachwycać białym krajobrazem.
Oddaję mu dziś głos, a sama jeszcze tylko powiem, że mimo tęsknoty za słońcem i wiosną, nie przestaję się zachwycać białym krajobrazem.
Norwegia to dziwny kraj. Dośc powiedzieć, że ich król Harald V, mimo ponad 74 lat na karku, wciąż startuje w zawodach żeglarskich (w 2005 roku został mistrzem Europy)!
Co jeszcze trzeba wiedzieć o Norwegii? Nie należy do Unii Europejskiej, przynaje pokojowego Nobla, ma najlepszego łososia na świecie i najlepiej biegające na nartach astmatyczki.
Aha, i największe na świecie spożycie kawy na osobę! Trudno się zresztą dziwić: generalnie jest zimno, ciemno, mgliście i dość ponuro. Trudno szukać ukojenia w alkoholu, bo akcyza jest tak droga, że piwo w sklepie kosztuje minimum 35 koron (1 korona to 50 groszy), w pubie od 70 wzwyż, a wino i mocniejsze trunki są jeszcze droższe. Tymczasem kawa – wręcz przeciwnie. W restauracji czy kawiarni espresso kosztuje około 20 koron, więc tak naprawdę niewiele więcej niż w Polsce. Inna sprawa, że ceny przerażają głównie przyjezdnych – przeciętna pensja w Norwegii to około 30 tysięcy koron miesięcznie, więc idzie przeżyć...
Norwegowie przykładają dużą wagę do tego, co jedzą i piją. W sklepach trudno znaleźć kawę bez znaczka fair trade, ze smakiem takiej kupnej i parzonej w filtrze też jest bardziej niż przyzwoicie. Widać sporo sklepów z ekspresami i dużo kawiarni. Co ciekawe, biorąc pod uwagę tutejszy klimat, znacznie ostrzejszy niż u nas, wszystkie lokale oferują także... stoliki na zewnątrz! I to przez cały rok, nawet przy kilunastostopniowych mrozach! Nad stolikami wiszą takie lampo-kaloryfery, które sprawiają, że jest na tyle ciepło i przyjemnie, na ile to możliwe. Przyznam szczerze, że to ciekawe doświadczenie siedzieć przy stoliku na zewnątrz przy temperaturze niższej o 20 stopni niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Jeszcze tylko słówko o łososiu: jest genialny! Sprzedają go tu paczkowanego z gwarancją, że w ciągu 4 godzin od złowienia już jest zapakowany. - Jeśli chcesz świeższego, musisz sobie sam złowić – powiedziano mi w sklepie. Aha, oczywiście ja nie mówię po norwesku, ale tutaj każdy mówi po angielsku. Każdy! Tramwajarz, sklepikarz, śmieciarz... Imponujące. Żeby jeszcze nie było tak drogo... Albo jeszcze lepiej – żeby u nas przeciętna pensja też wynosiła 30 tysięcy koron. Amen!
Jeszcze tylko słówko o łososiu: jest genialny! Sprzedają go tu paczkowanego z gwarancją, że w ciągu 4 godzin od złowienia już jest zapakowany. - Jeśli chcesz świeższego, musisz sobie sam złowić – powiedziano mi w sklepie. Aha, oczywiście ja nie mówię po norwesku, ale tutaj każdy mówi po angielsku. Każdy! Tramwajarz, sklepikarz, śmieciarz... Imponujące. Żeby jeszcze nie było tak drogo... Albo jeszcze lepiej – żeby u nas przeciętna pensja też wynosiła 30 tysięcy koron. Amen!
J.
Się je ryby w Gdańsku
Przy trasie Warszawa-Gdańsk, w okolicach Nidzicy, zwraca uwagę szyld "Się je ryby we Frąknowie". Mogłabym powtórzyć to hasło z niewielką zmianą - się je ryby w Gdańsku. Pobiłam ostatnio swój własny rekord, jedząc przez trzy dni z rzędu ryby na śniadanie, obiad i kolację.
Gdzie? Najpierw U Chiefa - Gdańsk-Brzeźno, adres chyba od Hallera, na wysokości zejścia na plażę nr 50. Doszłam jakiś czas temu do wniosku, że ze wszystkich ryb najbardziej na świecie lubię smażoną flądrę, więc pierwszego dnia nad morzem nie mogłam zamówić nic innego. I dobrze, bo była znakomita. Zajrzyjcie do "szefa", jeśli będziecie w okolicy, warto.
Tawerna Dominikańska (ul. Targ Rybny 9). Trafiliśmy tam nieprzypadkowo. Podobno ten lokal wystąpił w "Kuchennych rewolucjach" Magdy Gessler i nasi gdańscy znajomi, z którymi byliśmy umówieni na obiad, chcieli przekonać się na własne oczy, jak tam teraz jest. Zgadnijcie, co zamówiłam? Oczywiście, flądrę z patelni. Flądra jak flądra, ciekawszy od samej ryby był sposób jej podania. Dosłownie, na patelni. Zdarza mi się czasem w domu wyjadać coś prosto z garnka, czy patelni, ale w restauracji? Programu nie widziałam, ale pachnie mi to Magdą Gessler na kilometr.
Oprócz flądry zamówiliśmy jeszcze dorsza, łososia, sałatę z kurczakiem - nikt nie narzekał, obsługa była miła, ceny niewygórowane, jedyny zarzut, to toalety - dwie na tak duży lokal to trochę mało... Pod obiema były kolejki przez pół wieczoru.
Rybki na śniadanie i kolację kupowaliśmy w sklepie Rybka (w Brzeźnie, obok Biedronki), podobno kultowym w Trójmieście. W sobotę przed południem stałam chyba z pół godziny w kolejce, zanim w końcu kupiłam to, po co przyszłam. Oprócz ryb mają tam wszelkiego rodzaju "przetwory" - ryby puszkowane, w galarecie, krokiety, pulpety, sałatki, pasty itd. Wyrób własny, do spożycia w ciągu 24 godzin. Tatar z łososia, pasta z makreli, śledzie w sosie tatarskim... Wszystko było tak dobre, że na samo wspomnienie robię się głodna.
Wrażeń kawowych nie mam zbyt wiele. Wybaczcie - zauroczona morzem o tej porze roku, wolałam się włóczyć po plaży niż po mieście. Przy okazji spaceru po Starówce, wstąpiliśmy do Indygo (Piwna 16), ale doppio było przepalone, a czapa piany na cappuccino wyglądała, jakby ją ktoś zrobił z płynu do mycia naczyń. Nie polecam więc, choć miejsce sprawia przyjemne wrażenie, i gdyby kawa była choć trochę lepsza, to miło by było zapaść się w jednym z tych wielkich foteli obitych pluszem w kolorze indygo i patrzeć przez okno na padający śnieg.
O wiele lepiej wypadło Segafredo nad Motławą (Targ Rybny 11, między Basztą a Żurawiem). Nie wiem jak smakuje tam klasyka gatunku, czyli espresso czy cappuccino, ale mezzo mezzo (kawa pół na pół z czekoladą) i czekolada z rumem były bardzo dobre. I jeszcze coś - na jednej ze ścian wisi tablica z nazwami miast z całego świata. Prosta dekoracja, ale jaka inspirująca. Od razu zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie byliśmy, dokąd chcielibyśmy pojechać i dlaczego.
Gdzie? Najpierw U Chiefa - Gdańsk-Brzeźno, adres chyba od Hallera, na wysokości zejścia na plażę nr 50. Doszłam jakiś czas temu do wniosku, że ze wszystkich ryb najbardziej na świecie lubię smażoną flądrę, więc pierwszego dnia nad morzem nie mogłam zamówić nic innego. I dobrze, bo była znakomita. Zajrzyjcie do "szefa", jeśli będziecie w okolicy, warto.
Tawerna Dominikańska (ul. Targ Rybny 9). Trafiliśmy tam nieprzypadkowo. Podobno ten lokal wystąpił w "Kuchennych rewolucjach" Magdy Gessler i nasi gdańscy znajomi, z którymi byliśmy umówieni na obiad, chcieli przekonać się na własne oczy, jak tam teraz jest. Zgadnijcie, co zamówiłam? Oczywiście, flądrę z patelni. Flądra jak flądra, ciekawszy od samej ryby był sposób jej podania. Dosłownie, na patelni. Zdarza mi się czasem w domu wyjadać coś prosto z garnka, czy patelni, ale w restauracji? Programu nie widziałam, ale pachnie mi to Magdą Gessler na kilometr.
Oprócz flądry zamówiliśmy jeszcze dorsza, łososia, sałatę z kurczakiem - nikt nie narzekał, obsługa była miła, ceny niewygórowane, jedyny zarzut, to toalety - dwie na tak duży lokal to trochę mało... Pod obiema były kolejki przez pół wieczoru.
Rybki na śniadanie i kolację kupowaliśmy w sklepie Rybka (w Brzeźnie, obok Biedronki), podobno kultowym w Trójmieście. W sobotę przed południem stałam chyba z pół godziny w kolejce, zanim w końcu kupiłam to, po co przyszłam. Oprócz ryb mają tam wszelkiego rodzaju "przetwory" - ryby puszkowane, w galarecie, krokiety, pulpety, sałatki, pasty itd. Wyrób własny, do spożycia w ciągu 24 godzin. Tatar z łososia, pasta z makreli, śledzie w sosie tatarskim... Wszystko było tak dobre, że na samo wspomnienie robię się głodna.
Wrażeń kawowych nie mam zbyt wiele. Wybaczcie - zauroczona morzem o tej porze roku, wolałam się włóczyć po plaży niż po mieście. Przy okazji spaceru po Starówce, wstąpiliśmy do Indygo (Piwna 16), ale doppio było przepalone, a czapa piany na cappuccino wyglądała, jakby ją ktoś zrobił z płynu do mycia naczyń. Nie polecam więc, choć miejsce sprawia przyjemne wrażenie, i gdyby kawa była choć trochę lepsza, to miło by było zapaść się w jednym z tych wielkich foteli obitych pluszem w kolorze indygo i patrzeć przez okno na padający śnieg.
O wiele lepiej wypadło Segafredo nad Motławą (Targ Rybny 11, między Basztą a Żurawiem). Nie wiem jak smakuje tam klasyka gatunku, czyli espresso czy cappuccino, ale mezzo mezzo (kawa pół na pół z czekoladą) i czekolada z rumem były bardzo dobre. I jeszcze coś - na jednej ze ścian wisi tablica z nazwami miast z całego świata. Prosta dekoracja, ale jaka inspirująca. Od razu zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie byliśmy, dokąd chcielibyśmy pojechać i dlaczego.
Kawowy mikrokosmos. Audrey Heller.
Czy jest choć jedna osoba, która przynajmniej raz w życiu nie siedziała nad brzegiem jeziora, machając stopami nad taflą wody? Mnie nawet czasem śni się, że siedzę beztrosko na pomoście i jest to zdecydowanie jeden z moich ulubionych snów, bo nic się w nim nie dzieje - po prostu jest dobrze. A potem, w dobrym towarzystwie, rozpalam ognisko i robi się troszkę gorąco. Ognisko na pomoście, drewnianym pomoście... Dobrze, że to tylko sen. Szkoda, że zawsze kończy się w najciekawszym momencie.
O czym myśli Audrey Heller, fotografując świat w skali makro? Czy śni jej się, że siedzi nad brzegiem cappuccino? Albo nurkuje w talerzu mleka? Któż to może wiedzieć. Trzeba jednak przyznać, że wyobraźnię ma imponującą. Zresztą zobaczcie sami. Kawowa "seria" poniżej, natomiast więcej zdjęć znajdziecie na www.audreyheller.com
Notatki znad filiżanki
- Chodźmy do kina.
- Ale do kina, czy na film?
Ot, dylemat. Znany chyba każdej parze, nie jest całkiem pozbawiony sensu również w odniesieniu do kawiarni. Zwykle "chodźmy na kawę" nie oznacza konieczności dostarczenia odrobiny kofeiny do organizmu, tylko chęć spędzenia razem czasu. W każdym razie moje "chodźmy na kawę" może oznaczać milion rzeczy: "chciałabym ci o czymś opowiedzieć", "spotkajmy się same, bez naszych facetów", "nie chce mi się siedzieć w domu", "dawno nie pisałam na Kawowym", a nawet "stęskniłam się za tobą". A jak już jestem przy stoliku, nie mogę się powstrzymać od obserwowania ludzi.
1.
Przyszła co najmniej 15 minut za wcześnie. Zdążyła zamówić latte, dwa razy zmieniała miejsce, aż w końcu usiadła tak, żeby mieć widok na wejściowe drzwi i kawałek ulicy. Wygładziła wszystkie nieistniejące fałdki na sukience, poprawiła włosy. Jest taka pachnąca i wyprasowana... nie wpadła tu na kawę po pracy. Mogę się założyć, że spędziła z pół godziny przed lustrem zastanawiając się, w co się ubrać, żeby jednocześnie świetnie wyglądać i nie robić wrażenia wystrojonej. Nie ulega wątpliwości, że na kogoś czeka. Nie, to nie jest dobre określenie. Ona nie czeka, ona cała JEST czekaniem. Można z niej czytać jak z menu, widać ekscytację i odrobinę zdenerwowania. Gdyby była bohaterką jakiegoś filmu, pewnie już zaczęłabym się z nią utożsamiać, w końcu znam to doskonale. Poza tym ma oficerki w kolorze świeżych kasztanów, zupełnie takie jak moje. Domyślam się, że ma bardzo szczupłe łydki i pewnie miała problem ze znalezieniem ładnych butów, które mają na tyle wąskie cholewki, że nie wyglądają na niej jak kalosze po starszej siostrze.
Jest wreszcie. Siedzę tyłem do drzwi, ale widzę to "wreszcie" w jej oczach. Rzut oka i już wiem, że nie tylko buty podobają nam się takie same. Jest duży, ma mocno zarysowaną szczękę i łobuzerski uśmiech. Staje na palcach i całuje go w policzek na powitanie, on ją mocno przytula. Siadają przy sąsiednich bokach stolika, ona coś opowiada z przejęciem, jest taka radosna; aż jej trochę zazdroszczę tego stanu. W pewnym momencie on poprawia jej grzywkę, choć grzywka jest na swoim miejscu i wcale nie trzeba jej poprawiać. Ona jakby trochę zaskoczona tym gestem, odsuwa się i opiera o oparcie krzesła. Ale po chwili nachyla się jeszcze bliżej, zwraca się ku niemu całym ciałem i widzę, że nawet stopy po stolikiem wyciąga w jego stronę. To jeszcze flirt, czy już gra wstępna? Bawi się sytuacją i robi to specjalnie, czy są to sygnały wysyłane bez udziału świadomości? I czy on będzie umiał je odczytać? Wydaje się taki sympatyczny, żałuję, że nie mogę mu powiedzieć "chłopaku, nie spieprz tego, ona już jest Twoja, choć może jeszcze sama o tym nie wie".
2.
Gimnazjalistki. Jedna "zwyczajna", druga blond niunia spalona na solarium, do stereotypowego wizerunku brakuje jej tylko białych kozaczków. Są tak do siebie niepodobne, że dziwię się skąd biorą wspólne tematy do rozmów. Blondi coś opowiada, co chwila wybuchając śmiechem. Zwyczajna mówi niewiele, od czasu do czasu kiwa głową potakująco. W końcu zamawia cappuccino. Co dla Pani? - pyta blondynkę baristka. Blondi kręci głową i nie zamawia nic, mówiąc, że nie pije kawy, bo kawa jest niezdrowa. Czytała (!), że kawa wypłukuje magnez i wapń i powoduje choroby serca. Idą do stolika, a Blondi wyciąga z torby red bula.
3.
Oboje bardzo elegancko ubrani, każde z nich z własną skórzaną teczką pełną Bardzo Ważnych Dokumentów. On ma nienagannie skrojony garnitur i spinki w mankietach, ona kołysze biodrami ostrożnie stawiając kroki na niebotycznie wysokich obcasach. Mają pewnie 35-40 lat. Każde z nich przyjechało własnym samochodem (ciekawe, ile ona ma par butów w swoim), on pomaga zdjąć jej płaszcz, ona jemu podaje menu. Po chwili pytają kelnera o danie dnia.
Ale wie pan, to musi być coś specjalnego, bo i okazja jest wyjątkowa... To może łosoś pieczony z... - Ona i kelner zaczynają mówić w tym samym momencie, kelner milknie, ona kończy, jakby go w ogóle nie słyszała: ...właśnie wyszliśmy ze sprawy rozwodowej. Kelner wyraźnie skonsternowany, nie wie, czy mówić dalej o tym łososiu, pogratulować zakończenia nieudanego związku czy może raczej powiedzieć "bardzo mi przykro". Współczuję mu, pewnie też bym nie wiedziała. Ale coś chyba powinien powiedzieć - niby zdanie rzucone od niechcenia, ale jednak widać, że czeka na reakcję. W końcu zamawiają, ale nie łososia, tylko comber z sarny marynowany w burgundzie i kaczkę w sosie truskawkowym. A ja nadal studiuję kartę i widzę, że jest też pozycja pt. pieróg z Pacanowa.
- Ale do kina, czy na film?
Ot, dylemat. Znany chyba każdej parze, nie jest całkiem pozbawiony sensu również w odniesieniu do kawiarni. Zwykle "chodźmy na kawę" nie oznacza konieczności dostarczenia odrobiny kofeiny do organizmu, tylko chęć spędzenia razem czasu. W każdym razie moje "chodźmy na kawę" może oznaczać milion rzeczy: "chciałabym ci o czymś opowiedzieć", "spotkajmy się same, bez naszych facetów", "nie chce mi się siedzieć w domu", "dawno nie pisałam na Kawowym", a nawet "stęskniłam się za tobą". A jak już jestem przy stoliku, nie mogę się powstrzymać od obserwowania ludzi.
1.
Przyszła co najmniej 15 minut za wcześnie. Zdążyła zamówić latte, dwa razy zmieniała miejsce, aż w końcu usiadła tak, żeby mieć widok na wejściowe drzwi i kawałek ulicy. Wygładziła wszystkie nieistniejące fałdki na sukience, poprawiła włosy. Jest taka pachnąca i wyprasowana... nie wpadła tu na kawę po pracy. Mogę się założyć, że spędziła z pół godziny przed lustrem zastanawiając się, w co się ubrać, żeby jednocześnie świetnie wyglądać i nie robić wrażenia wystrojonej. Nie ulega wątpliwości, że na kogoś czeka. Nie, to nie jest dobre określenie. Ona nie czeka, ona cała JEST czekaniem. Można z niej czytać jak z menu, widać ekscytację i odrobinę zdenerwowania. Gdyby była bohaterką jakiegoś filmu, pewnie już zaczęłabym się z nią utożsamiać, w końcu znam to doskonale. Poza tym ma oficerki w kolorze świeżych kasztanów, zupełnie takie jak moje. Domyślam się, że ma bardzo szczupłe łydki i pewnie miała problem ze znalezieniem ładnych butów, które mają na tyle wąskie cholewki, że nie wyglądają na niej jak kalosze po starszej siostrze.
Jest wreszcie. Siedzę tyłem do drzwi, ale widzę to "wreszcie" w jej oczach. Rzut oka i już wiem, że nie tylko buty podobają nam się takie same. Jest duży, ma mocno zarysowaną szczękę i łobuzerski uśmiech. Staje na palcach i całuje go w policzek na powitanie, on ją mocno przytula. Siadają przy sąsiednich bokach stolika, ona coś opowiada z przejęciem, jest taka radosna; aż jej trochę zazdroszczę tego stanu. W pewnym momencie on poprawia jej grzywkę, choć grzywka jest na swoim miejscu i wcale nie trzeba jej poprawiać. Ona jakby trochę zaskoczona tym gestem, odsuwa się i opiera o oparcie krzesła. Ale po chwili nachyla się jeszcze bliżej, zwraca się ku niemu całym ciałem i widzę, że nawet stopy po stolikiem wyciąga w jego stronę. To jeszcze flirt, czy już gra wstępna? Bawi się sytuacją i robi to specjalnie, czy są to sygnały wysyłane bez udziału świadomości? I czy on będzie umiał je odczytać? Wydaje się taki sympatyczny, żałuję, że nie mogę mu powiedzieć "chłopaku, nie spieprz tego, ona już jest Twoja, choć może jeszcze sama o tym nie wie".
2.
Gimnazjalistki. Jedna "zwyczajna", druga blond niunia spalona na solarium, do stereotypowego wizerunku brakuje jej tylko białych kozaczków. Są tak do siebie niepodobne, że dziwię się skąd biorą wspólne tematy do rozmów. Blondi coś opowiada, co chwila wybuchając śmiechem. Zwyczajna mówi niewiele, od czasu do czasu kiwa głową potakująco. W końcu zamawia cappuccino. Co dla Pani? - pyta blondynkę baristka. Blondi kręci głową i nie zamawia nic, mówiąc, że nie pije kawy, bo kawa jest niezdrowa. Czytała (!), że kawa wypłukuje magnez i wapń i powoduje choroby serca. Idą do stolika, a Blondi wyciąga z torby red bula.
3.
Oboje bardzo elegancko ubrani, każde z nich z własną skórzaną teczką pełną Bardzo Ważnych Dokumentów. On ma nienagannie skrojony garnitur i spinki w mankietach, ona kołysze biodrami ostrożnie stawiając kroki na niebotycznie wysokich obcasach. Mają pewnie 35-40 lat. Każde z nich przyjechało własnym samochodem (ciekawe, ile ona ma par butów w swoim), on pomaga zdjąć jej płaszcz, ona jemu podaje menu. Po chwili pytają kelnera o danie dnia.
Ale wie pan, to musi być coś specjalnego, bo i okazja jest wyjątkowa... To może łosoś pieczony z... - Ona i kelner zaczynają mówić w tym samym momencie, kelner milknie, ona kończy, jakby go w ogóle nie słyszała: ...właśnie wyszliśmy ze sprawy rozwodowej. Kelner wyraźnie skonsternowany, nie wie, czy mówić dalej o tym łososiu, pogratulować zakończenia nieudanego związku czy może raczej powiedzieć "bardzo mi przykro". Współczuję mu, pewnie też bym nie wiedziała. Ale coś chyba powinien powiedzieć - niby zdanie rzucone od niechcenia, ale jednak widać, że czeka na reakcję. W końcu zamawiają, ale nie łososia, tylko comber z sarny marynowany w burgundzie i kaczkę w sosie truskawkowym. A ja nadal studiuję kartę i widzę, że jest też pozycja pt. pieróg z Pacanowa.
Anegdotka z warszawskiego podwórka
J. grywa z kolegami w pokera, w każdy poniedziałek w małym klubie w Warszawie - adresu nie podaję, bo nie wiem, czy to do końca legalne ;)
W klubie poza beczkami z piwem i lodówką z napojami stoi też mały, automatyczny ekspres do kawy. W przerwie między jednym rozdaniem, a drugim, J. poleciał do baru zamówić kawę "malutką". Barman przyjął zamówienie, po czym przyniósł jakieś 200 ml kawy. J. pokazał mu filiżanki do espresso, stojące na ekspresie i stwierdził "myślałem, że dasz mi w małej filiżance". A gość na to: "W tym małym? W tym to my mleko do kawy podajemy"...
Cóż, człowiek się uczy całe życie.
O tym, jak czekolada uratowała Turyn
Kto z nas choć raz nie zastanawiał się, jak to zrobić, żeby zarobić, ale się nie narobić? Odpowiedź chyba znalazł znany krytyk kulinarny i autor książek, Piotr Adamczewski. Można go usłyszeć w Radiu TOK FM, gdzie czyta swoje felietony. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że pisze je na kolanie tuż przed nagraniem. Ostatnio opowiadał, że był we Włoszech 26 razy, a nigdy nie dotarł do Piemontu. Dopiero niedawno w książce przeczytał o tamtejszej kuchni i właśnie o niej mówił w felietonie. Cóż, ja nie mam tyle tupetu, żeby opowiadać o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia ;) I w Turynie byłam, a co!
Turyn i okolice słyną z białych trufli i potwornie drogiego wina Barolo (kilkaset zł za butelkę), ale z przyczyn tak jakby oczywistych nie dane było mi ich spróbować. Piemont uznawany jest także za ojczyznę zabaglione, a vermuty Martini i Cinzano produkowane są właśnie tam, z regionalnych win i kilkunastu dziko rosnących ziół. Przyznaję - potraktowałam kuchnię Piemontu po macoszemu. Co więcej, nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Sam Turyn wydał mi się tak brzydki i szary, że niczego dobrego po tamtejszych kulinariach się nie spodziewałam i nie bardzo miałam ochotę na testy. Chciałam wyjechać stamtąd jak najszybciej. W porę przypomniało mi się jednak, że Turyn to nie tylko betonowe place, budynki tak równe, że aż boli, przemysł i obskurne przedmieścia.
Co jeszcze? Czekolada! W końcu niektórzy twierdzą, że to turyńczycy wprowadzili czekoladę do Francji. Ile w tym prawdy nie do końca wiadomo, faktem jednak jest, że produkcja czekolady na eksport zaczęła się w połowie XVII wieku i od tamtej pory czekolada jest jednym z głównych produktów tego miasta. Gdyby zostać tam dłużej, pewnie opłacałoby się wykupić ChocoPass, książeczkę z kuponami uprawniającymi do degustacji czekoladowych smakołyków we wszystkich turyńskich historycznych zakładach, cukierniach i fabrykach czekolady. Karnet za 10 euro umożliwia 10 degustacji w ciągu 24 godzin, za 15e - 15 w ciągu 48 godz. Ja miałam tylko kilka godzin, więc ograniczyłam się do zamówienia gorącej czekolady w jednej z kawiarni. W życiu nie piłam lepszej! Mówi się, że czekolada ma tę przewagę nad psychoterapią, że jest tańsza i nie trzeba umawiać się na wizytę. Coś w tym jest. Cała irytacja spowodowana tym, że to miasto nie jest takie, jak sobie wyobrażałam, wzmocniona jeszcze głodem i zarwaną nocą ulotniła się jak kamfora. I właśnie tak czekolada uratowała Turyn!
Turyn i okolice słyną z białych trufli i potwornie drogiego wina Barolo (kilkaset zł za butelkę), ale z przyczyn tak jakby oczywistych nie dane było mi ich spróbować. Piemont uznawany jest także za ojczyznę zabaglione, a vermuty Martini i Cinzano produkowane są właśnie tam, z regionalnych win i kilkunastu dziko rosnących ziół. Przyznaję - potraktowałam kuchnię Piemontu po macoszemu. Co więcej, nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Sam Turyn wydał mi się tak brzydki i szary, że niczego dobrego po tamtejszych kulinariach się nie spodziewałam i nie bardzo miałam ochotę na testy. Chciałam wyjechać stamtąd jak najszybciej. W porę przypomniało mi się jednak, że Turyn to nie tylko betonowe place, budynki tak równe, że aż boli, przemysł i obskurne przedmieścia.
Co jeszcze? Czekolada! W końcu niektórzy twierdzą, że to turyńczycy wprowadzili czekoladę do Francji. Ile w tym prawdy nie do końca wiadomo, faktem jednak jest, że produkcja czekolady na eksport zaczęła się w połowie XVII wieku i od tamtej pory czekolada jest jednym z głównych produktów tego miasta. Gdyby zostać tam dłużej, pewnie opłacałoby się wykupić ChocoPass, książeczkę z kuponami uprawniającymi do degustacji czekoladowych smakołyków we wszystkich turyńskich historycznych zakładach, cukierniach i fabrykach czekolady. Karnet za 10 euro umożliwia 10 degustacji w ciągu 24 godzin, za 15e - 15 w ciągu 48 godz. Ja miałam tylko kilka godzin, więc ograniczyłam się do zamówienia gorącej czekolady w jednej z kawiarni. W życiu nie piłam lepszej! Mówi się, że czekolada ma tę przewagę nad psychoterapią, że jest tańsza i nie trzeba umawiać się na wizytę. Coś w tym jest. Cała irytacja spowodowana tym, że to miasto nie jest takie, jak sobie wyobrażałam, wzmocniona jeszcze głodem i zarwaną nocą ulotniła się jak kamfora. I właśnie tak czekolada uratowała Turyn!
Kilka słów o panu z Cafe Giorno
Mokre włosy, zimne ręce, wiatr uparcie wciska się pod kurtkę... "Hej, Mała, czemu się nie odzywasz?" - pyta Ktoś esemesem. Powiedzieć, że ten chłód przenika mnie na wskroś, że zimno mi od środka, że tonę w bajorze nastrojów i na nic nie mam ochoty? W takie dni jak dziś nie wychodzę z domu, żeby nie psuć innym humoru i nie musieć panować nad złością, która ogarnia mnie z byle powodu (choć oczywiście można by polemizować, czy zgniła pietruszka w sklepie to byle powód). Aż trudno uwierzyć, że dwa tygodnie temu grzałam się na plaży niczym jaszczurka na kamieniu.
Castiglioncello na miejsce plażowania wybraliśmy przypadkiem. Początkowo mieliśmy szukać słońca w Ligurii. Plany uległy zmianie z bardzo prostej przyczyny - im dalej na południe, tym cieplej. Padło więc na Toskanię. A Castiglioncello brzmi ładnie, kojarzy się z Limoncello i akurat było po drodze. Tak więc sprawdziliśmy, czy jest fajna plaża, a kiedy okazało się, że jest - poszukaliśmy sobie miejsca do spania. Muszę Wam powiedzieć, że to był całkiem niezły strzał. Miasteczko jest ładne, plaża przepiękna i prawie pusta. W lokalnych knajpkach menu, jeśli w ogóle było, to tylko po włosku, co potraktowaliśmy jako dobry znak. A po trzech dniach, kiedy zobaczyłam błysk rozpoznania w oku baristy, zrobiło mi się naprawdę miło. Pewnie gdybyśmy tam zostali na dłużej niż tydzień, bylibyśmy "swoi".
Swoją drogą wspomniany wyżej barista z Cafe Giorno zasługuje na kilka zdań tylko o sobie. Każdego ranka stawaliśmy w kolejce po espresso i z podziwem obserwowaliśmy tempo, z jakim przygotowywał kolejne wzorcowe kawy. Espresso jedno za drugim, od czasu do czasu cappuccino. Turystę poznasz po tym, że zamawia cafe latte ;) Kilogramy kaw nikną w okamgnieniu, filiżanki grzechoczą, kolejka do baru szybko przesuwa się do przodu. Un cafe. Prego. Grazie. Nikt tu nie traci czasu na pogawędki, dostajesz kawę, wypijasz ja na trzy łyki i idziesz dalej. Na plotki przychodzi się później, kiedy już przetoczy się fala amatorów porannego zastrzyku kofeiny.
A dziś? Rozgrzewam się grzanym winem i ubolewam nad brakiem kominka. Po raz pierwszy od przeprowadzki zaczynam tęsknić za starym mieszkaniem, bo tam na pewno kaloryfery już grzeją. Dam sobie radę z ta nostalgią... Tylko żeby już nie padało.
Castiglioncello na miejsce plażowania wybraliśmy przypadkiem. Początkowo mieliśmy szukać słońca w Ligurii. Plany uległy zmianie z bardzo prostej przyczyny - im dalej na południe, tym cieplej. Padło więc na Toskanię. A Castiglioncello brzmi ładnie, kojarzy się z Limoncello i akurat było po drodze. Tak więc sprawdziliśmy, czy jest fajna plaża, a kiedy okazało się, że jest - poszukaliśmy sobie miejsca do spania. Muszę Wam powiedzieć, że to był całkiem niezły strzał. Miasteczko jest ładne, plaża przepiękna i prawie pusta. W lokalnych knajpkach menu, jeśli w ogóle było, to tylko po włosku, co potraktowaliśmy jako dobry znak. A po trzech dniach, kiedy zobaczyłam błysk rozpoznania w oku baristy, zrobiło mi się naprawdę miło. Pewnie gdybyśmy tam zostali na dłużej niż tydzień, bylibyśmy "swoi".
Swoją drogą wspomniany wyżej barista z Cafe Giorno zasługuje na kilka zdań tylko o sobie. Każdego ranka stawaliśmy w kolejce po espresso i z podziwem obserwowaliśmy tempo, z jakim przygotowywał kolejne wzorcowe kawy. Espresso jedno za drugim, od czasu do czasu cappuccino. Turystę poznasz po tym, że zamawia cafe latte ;) Kilogramy kaw nikną w okamgnieniu, filiżanki grzechoczą, kolejka do baru szybko przesuwa się do przodu. Un cafe. Prego. Grazie. Nikt tu nie traci czasu na pogawędki, dostajesz kawę, wypijasz ja na trzy łyki i idziesz dalej. Na plotki przychodzi się później, kiedy już przetoczy się fala amatorów porannego zastrzyku kofeiny.
A dziś? Rozgrzewam się grzanym winem i ubolewam nad brakiem kominka. Po raz pierwszy od przeprowadzki zaczynam tęsknić za starym mieszkaniem, bo tam na pewno kaloryfery już grzeją. Dam sobie radę z ta nostalgią... Tylko żeby już nie padało.
Romeo, kawę poproszę
Jeśli espresso kosztuje więcej niż 2 euro (8 zł), to znak, że albo jesteście w Polsce, albo... w miejscu przeznaczonym tylko dla turystów. Włoch tyle nie zapłaci.
W Weronie są dwa miejsca tłumnie odwiedzane przez turystów. Jedno to dom Julii, drugie - starożytna rzymska Arena. Na starym mieście wręcz nie sposób się zgubić, prędzej czy później znajdziecie się bowiem przez jedną z tabliczek z napisem "Jeśli pójdziesz prosto/w lewo/w prawo dojdziesz do Domu Julii". A pod domem Julii można napisać swoje inicjały, "kocham Krzyśka" albo namalować serce przebite strzałą. Z kolei Arena jest z zupełnie innej bajki. Zbudowana w I wieku n.e. była miejscem walk gladiatorów, dziś odbywają się tam spektakle operowe. Plac wokół Areny to liczne knajpki i kawiarnie. Kawa, oczywiście, wszędzie powyżej 2 e.
Ale wystarczy zejść z głównego traktu, zignorować kilka tabliczek wskazujących "Casa di Giulietta" i już jesteście w Weronie nieturystycznej, gdzie cafe kosztuje mniej niż 1 euro i nikt nie mówi po angielsku. I przyznam, że właśnie to mi się najbardziej w tym mieście spodobało. Werona historyczna i Werona dzisiejsza to nie są dwa odrębne światy, one się przenikają i wystarczą dwa kroki, żeby zupełnie zmienić klimat. Można schować przewodnik, aparat upchnąć w torbie i spróbować zobaczyć, jak w tym mieście jest naprawdę. Jeśli dobrze opanowaliście podstawowe włoskie zwroty to jest spora szansa, że nikt się nie zorientuje, że nie jesteście stąd. Właśnie tak było w Cafe Anastasia tuż koło kościoła Św. Anastazji. Pan podał nam dwie kawy, a J. dostał jeszcze "La gazzetta dello sport". W kawiarniach i knajpkach jest zwykle taki ruch i gwar, że i tak nikt się nie będzie wsłuchiwał, tylko podadzą wam to, co im się wydaje, że chcieliście dostać. Włoski luz ma swój urok.
Przed wyprawą do Werony nie trzeba się uczyć włoskiego, ale koniecznie trzeba opanować jedno słowo: cavallo - czyli koń, albo raczej konina - specjalność tamtego regionu. Choćby ze względu na zaprzyjaźnionego konia Mefisto ze Sterławek (uratowany przez obecnych właścicieli przed wyjazdem na rzeź do Włoch), myśl o jedzeniu końskiego mięsa nie mieści mi się w głowie.
Wreszcie w Trieście
Pierwszy przystanek na trasie tegorocznych wakacji to Triest. Wyobraźcie sobie nadmorski bulwar - po jednej stronie Adriatyk, w głąb którego wcinają się kamienne mola, cumują statki i eleganckie jachty. Po drugiej - plac wielkości boiska piłkarskiego, otoczony z trzech stron gmachami, które w dzień wyglądają imponująco, a nocą zachwycają oświetleniem. Jest też Canale Grande, który wprawdzie nie robi takiego wrażenia, jak kanały w Wenecji, ale też może dzięki temu w Trieście nie ma tylu turystów. To sprawia, że bez większego trudu można się wtopić w rytm miasta i zobaczyć jego nieturystyczne oblicze.
Z kawowego punktu widzenia Triest jest jednym z najważniejszych miast w Europie. To jeden z największych kawowych portów - dość powiedzieć, że tu trafia większość ziaren sprowadzanych do Włoch. To czuć. Wielokrotnie spacerując po uliczkach zapach palonych ziaren wodził nas za nos. W ten sposób bezbłędnie trafialiśmy do torrefazioni, sklepów gdzie kawę się pali, parzy i sprzedaje na wagę. W jednym z takich miejsce, Cremcaffe na Piazza Goldni 10, zrobiłam nawet małe zakupy. Zapach tej kawy po powrocie do domu - nie do opisania. Żadna paczkowana kawa kupiona w Polsce tak nie pachnie.
Mówiąc o Trieście, nie można nie wspomnieć o illy. Kiedyś rodzinna firma handlująca kawą, dziś jest jedną z najbardziej znanych marek tej branży. Poza paczką kawy illy do Polski przywieźliśmy też illyquore (700ml, 12 euro). Fantastyczne połączenie kawy i likieru. 100 procent arabiki, 30 procent alkoholu. Szczerze polecam. A propos Triestu i napojów alkoholowych - dziś w Trieście reprezentacja Polski siatkarzy rozpocznie grę w mistrzostwach świata. Trzymamy kciuki i wznosimy toast za zdobycie tytułu.

Mówiąc o Trieście, nie można nie wspomnieć o illy. Kiedyś rodzinna firma handlująca kawą, dziś jest jedną z najbardziej znanych marek tej branży. Poza paczką kawy illy do Polski przywieźliśmy też illyquore (700ml, 12 euro). Fantastyczne połączenie kawy i likieru. 100 procent arabiki, 30 procent alkoholu. Szczerze polecam. A propos Triestu i napojów alkoholowych - dziś w Trieście reprezentacja Polski siatkarzy rozpocznie grę w mistrzostwach świata. Trzymamy kciuki i wznosimy toast za zdobycie tytułu.
Coffee Bike. Powered by Polskanarowery.pl
Jeszcze chwile musicie poczekać na nasze autorskie posty (obiecujemy powrót w wielkim stylu;), ale już dziś dzielę się z Wami ciekawym materiałem, który nam podrzucił Bohdan z serwisu Polskanarowery.pl.
Rzecz dotyczy Rwandy:
O ciekawej akcji zaradnego Amerykanina możecie przeczytać więcej tutaj oraz na stronie akcji.
Ja zaś polecam Wam gorąco przy tej okazji znakomity reportaż Jeana Hatzfelda, "Strategia antylop" (fragment). Po tej lekturze, już nigdy nie zapomnicie, gdzie leży Rwanda. I chociaz wydaje się, że konflikt dotyczy tak odległego kraju, że równie dobrze mógłby się dziać na Marsie, to jednak schematy zachowań i instynkty są przerażająco uniwersalne. To jedna z tych książek, które poszerzają horyzonty. Niestety o takie perspektywy, o których oczywiście wygodniej jest nie myśleć. Polecam.
ps: oddalam się na wyczekiwany urlop, ale I.nna jest już w drodze z Toskanii z zapasem tematów w bagażu podręcznym. doniosłam jej, że blog zapuszczony jak podrzędna plantacja i gotowiście zbojkotować nasze spóźnione zadośćuczynienia;)
Magdaro
Rzecz dotyczy Rwandy:
Rwanda to państwo, którego pełna cierpienia, bratobójczych walk między Tutsi i Hutu wyniszczająca wojna domowa, sprawiła, że wiele osób żyje w skrajnym ubóstwie. W 2005 roku Tom Ritchey, Amerykanin na co dzień zajmujący się produkcją profesjonalnych ram kolarskich, wybrał się w podróż na dwóch kółkach po tym afrykańskim kraju. Kiedy jechał przez niewielkie pola pełne kawowców, wpadł na pomysł, jak chociaż trochę pomóc Rwandyjczykom.

Ja zaś polecam Wam gorąco przy tej okazji znakomity reportaż Jeana Hatzfelda, "Strategia antylop" (fragment). Po tej lekturze, już nigdy nie zapomnicie, gdzie leży Rwanda. I chociaz wydaje się, że konflikt dotyczy tak odległego kraju, że równie dobrze mógłby się dziać na Marsie, to jednak schematy zachowań i instynkty są przerażająco uniwersalne. To jedna z tych książek, które poszerzają horyzonty. Niestety o takie perspektywy, o których oczywiście wygodniej jest nie myśleć. Polecam.
ps: oddalam się na wyczekiwany urlop, ale I.nna jest już w drodze z Toskanii z zapasem tematów w bagażu podręcznym. doniosłam jej, że blog zapuszczony jak podrzędna plantacja i gotowiście zbojkotować nasze spóźnione zadośćuczynienia;)
Magdaro
Kawa z Frankiem
Frank Sinatra to w mojej kuchni pozycja tak samo obowiązkowa jak oliwa i kawa. Zakochuję się w nim co roku jak tylko temperatura spada poniżej 20 stopni. Jak dla mnie przy żadnej innej muzyce kawa nie smakuje tak, jak z Frankiem. I nie ma lepszego "ocieplacza" w zimie.
Dzisiaj jeszcze mamy sierpień, ale pogoda już bardziej sprzyja gorącym napojom niż w ostatnich tygodniach, więc mam dla Was coś od Franka. The Coffee Song. W dwóch wersjach. Osobiście jestem fanką wersji pierwszej, z cudownym kontrabasem w tle. Sinatra pierwszy raz wykonał tę piosenkę w 1946 roku. Autorem dowcipnego tekstu jest Bill Hillard. Oczywiście nie zwracajcie uwagi na radosną twórczość autorów pierwszego materiału (doprawdy, nie wiem, co tam robi "Dziewczyna z perłą" Vermeera ;)))))
Have a good cup of coffee!Dzisiaj jeszcze mamy sierpień, ale pogoda już bardziej sprzyja gorącym napojom niż w ostatnich tygodniach, więc mam dla Was coś od Franka. The Coffee Song. W dwóch wersjach. Osobiście jestem fanką wersji pierwszej, z cudownym kontrabasem w tle. Sinatra pierwszy raz wykonał tę piosenkę w 1946 roku. Autorem dowcipnego tekstu jest Bill Hillard. Oczywiście nie zwracajcie uwagi na radosną twórczość autorów pierwszego materiału (doprawdy, nie wiem, co tam robi "Dziewczyna z perłą" Vermeera ;)))))
Subskrybuj:
Posty (Atom)