Klimatycznie, sentymentalnie...

Pierwszy raz był dobre kilka lat temu. Niby środek wakacji, ale pogoda wcale nie była wakacyjna. Zimno, mokro i co tu robić nad morzem? Po kilku dniach pomysły nam się wyczerpały, a mnie dodatkowo zdołował fakt, że przez tydzień musiałam chodzić w tych samych dżinsach - zakładałam nieco lepszą pogodę i z ciepłych rzeczy miałam tylko te dżinsy i jakiś sweter...

Mieszkaliśmy wtedy w Sopocie, ale wybrałam się z moim przyszłym mężem na spacer po gdańskiej starówce błędnie zakładając, że będzie fajnie niezależnie od pogody. Niestety, był późny wieczór i jak na złość większość kawiarni była już pozamykana. Gorąca czekolada w Cafe Kamienica uratowała mi humor. Siedzieliśmy tam, grzejąc dłonie o kubki i z każdą chwilą było coraz lepiej. Zapamiętałam sobie to miejsce, żeby móc tam wracać co jakiś czas.

I rzeczywiście. Ilekroć jestem w Trójmieście, idę tam na kawę, mimo, że to bardzo przeciętna lavazza i że szarlotka jest zdecydowanie za słodka. Ale do kawy dostaje się szklaneczkę wody, a szarlotka przystrojona bezą i migdałami prezentuje się tak smakowicie, że można ją zjeść i się nie zorientować, że to typowy przykład przerostu formy nad treścią. ;) Bo w przypadku tego lokalu wcale nie kawa jest najważniejsza. Oczywiście miło by było popijać tam wyśmienite cappuccino, ale klimatem niwelują pozostałe niedociągnięcia.

Przede wszystkim lokalizacja. Mariacka to chyba najładniejsza uliczka na starówce. Rzędy starych kamienic, galerie, kawiarnie (niestety, większość działa tylko w sezonie) i sklepy z bursztynami. Nie wiem jak to działa, że tuż za rogiem, wzdłuż Motławy są stragany ze wszystkim, co się da wcisnąć turystom, a tutaj tylko srebro i bursztyn, ale bardzo mi się to podoba.


Sama Cafe Kamienica też jest ładna. Na dole bar i kilka stolików, na górze ściany pomalowane w kamienice - faktura jest taka, że aż trudno się oprzeć, żeby ciągle tych malunków nie dotykać. Ja jednak najbardziej lubię siedzieć przy którymś z kilku stolików na zewnątrz, bo ładnych kawiarni jest sporo w każdym mieście, ale taka Mariacka, to tylko tu, w Gdańsku.

Cafe Kamienica
ul. Mariacka 37/39
Gdańsk
(foto moje)
dodajdo.com

Chimera, czyli moje tęsknoty

Z pisaniem o miejscach w Krakowie jest pewien problem. Znalezienie kawiarni w Warszawie ma swój niepowtarzalny urok - jak poszukiwanie skarbów. Nigdy nie wiesz, w jakim zakątku miasta schował się smak i atmosfera. W Krakowie jest trudniej - któryś mój znajomy powiedział kiedyś,ze życie w Krakowie jest jak życie w teatralnych dekoracjach. I z tego właśnie powodu trudno arbitralnie mówić: tu jest skarb, a tu nie. Każda stokrotka w trawie cieszy oko, ale decydowanie który kwiat w bukiecie piękniejszy jest już trudniejsze.


Dlatego dziś zupełnie subiektywnie będzie o jednym z moich ulubionych miejsc. Pewnie nie dlatego ulubionych, że najbardziej wykwintnych i nie dlatego, że kawa jest tam wyborna, bo przeciwnie, jest dość przeciętna. Ale dlatego, że warto wiedzieć, że jeśli zechcecie w Krakowie przy Rynku zjeść pyszny talerz sałatek za nieduże pieniądze, to warto zajrzeć do Chimery.
Mieści się przy ul. Św. Anny i składa się z restauracji i baru sałatkowego. Jestem miłośniczką tego drugiego miejsca. W urokliwych średniowiecznych piwnicach, a w pogodne dni na małym podwóreczku serwowane są przepyszne sałatki, które można komponować na talerzu według uznania. Do nich oferowane są tarty, naleśniki, ziemniaki i różnej maści placuszki. Obiad dla kobietki składający się z talerza sałatek, świeżo wyciśniętego soku marchewkowego, deseru i espresso to kwota rzędu ok. 25 zł.
Nigdy nie odmawiam sobie przyjemności odwiedzenia Chimery. W zimie siadam zawsze przy kominku, w którym pieką się ziemniaki. Kiedyś kawa była tam lepsza. Tydzień temu dostałam tam jednak mocno rozwodnione espresso. Ale i tak polecam. Sałatki palce lizać. Żałuję, że do dziś nie znalazłam warszawskiego odpowiednika.

Bar Sałatkowy "Chimera"
Kraków, ul. św. Anny 3
godz. otwarcia: 9.00 - 23.00
dodajdo.com

Kawiarnia na poziomie

Piony poziomy to kolejne miejsce na liście godnych polecenia. Klimatyczna restauracyjko-galeria teoretycznie mieście się przy jednej z najbardziej ruchliwych warszawskich ulic, Marszałkowskiej, ale wejście jest od Oleandrów, i jest tam cicho, klimatycznie i nie ma tłumów.

Na dole kilka stolików i bar, góra to antresola z miejscami dla szukających odosobnienia. Wszędzie wiszą obrazy brzydkich ludzi i cudacznych kotów, ale nie psuje to klimatu, wręcz przeciwnie, nadaje temu miejscu charakter. W tle sączy się przyjemna muzyka, obsługa jest miła, jedzenie nie budzi zastrzeżeń. Taka kawiarnia w stylu mokotowskim. Dobre miejsce, żeby wyskoczyć na lunch (18-22 zł) w trakcie pracy i zapomnieć na chwilę o całym świecie.

Jeśli kiedykolwiek tam zajrzycie, koniecznie zamówcie sałatkę Piony Poziomy (19 zł). Skład jest bardzo prosty - gruszka i kuleczki mozzarelli ułożone na chrupiącej sałacie i polane wiśniowym dresingiem. Ten sos właśnie sprawia, że nie jest to zwykła sałatka, ale ciekawa kompozycja smaków. Jeśli uda mi się w domu odtworzyć ten smak, to na pewno wejdzie do mojego stałego menu.

Do szarlotki na ciepło (11 zł), podawanej z lodami i bita śmietaną zamówiłam espresso (6 zł). Nie powaliło mnie na kolana, ale też nic konkretnego mu zarzucić nie mogę. Nie było kwaśne, gorzkie, ani rozwodnione - było poprawne, a to już nieźle. Ale skoro mowa o uginających się kolanach... Wsłuchajcie się w tembr głosu tamtejszego barmana. Ciekawa jestem, czy tylko na mnie robi takie wrażenie. ;)

PIONY POZIOMY CAFÉ & BISTRO
ul. Marszałkowska 21/25
Warszawa
www.pionypoziomy.pl
dodajdo.com

Śmieci z sieci

Przeczytałam moje dwa ostatnie wpisy o Starbucksie i pomyślałam sobie, że część Czytelników mogła odnieść wrażenie, że jestem antyglobalistką. Nic bardziej mylnego.

Najlepszym dowodem niech będzie paczka, która wczoraj do mnie dotarła. Prawie dwa kilogramy świeżej, włoskiej kawy, za którą zapłaciłam nieco ponad 60 zł. To również odpowiedź na pytanie jednej z czytelniczek: co zrobić, żeby nie musieć płacić 20 zł za 250g mielonej kawy.
Zamawiam herbatę Whittarda z Londynu, bo lubię. I dlatego, że jest tańsza niż w warszawskim sklepie tej marki. Od kliknięcia do momentu otwierania paczki mija najwyżej kilka dni - rekordem było zamówienie w piątek, a dostawa w poniedziałek. Najdłużej czekałam tydzień, ale w międzyczasie dostałam dwa maile z przeprosinami i wyjaśnieniem, że mają mnóstwo zamówień na zestawy świąteczne.
Mój pies je szwedzką karmę z nowozelandzkiej jagnięciny, kupowaną w niemieckim sklepie. Mają profesjonalnie przygotowaną polską stronę, ale dostawy są z Monachium. Co ciekawe, ceny są konkurencyjne w stosunku do polskich sklepów, mimo wysokiego kursu euro. Taka globalizacja mi się podoba.

Nie podoba mi się jedynie wizja McDonaldsów i Starbucksów na każdym rogu, których jedyną zaletą (?) jest to, że wszędzie na świecie ich produkty smakują tak samo. Ale powiedzmy sobie szczerze - tak samo źle. Świat jest piękny, bo jest różnorodny. Dlaczego więc mamy ograniczać się do przeciętnych smaków, zapachów i jakości, jaką oferują nam światowe sieci? Globalizacja to otwarcie na świat. To możliwość wybierania sobie co i skąd chcemy kupować. Oliwki z Hiszpanii, kawa z Włoch, herbata z Anglii? Proszę bardzo. Ale Starbucks i McDonald's nie mają z tym nic wspólnego.


Zobacz też:
Starbucks, czyli potęga PR
Gorące powitanie w Starbucksie
oraz
Coffee Heaven prosto z Polski
dodajdo.com

Drogi Panie Vincent

Do Cafe Vincent trafiłam po raz pierwszy w zimny marcowy dzień, szary i pełen pluchy. Wszechobecny zapach pieczonego chleba, francuskich bułek i rogalików w połączeniu z Edith Piaf w tle zawładnęły mną. Było leniwe południe, na dole krzątała się obsługa (jedyny minus: poganiana bardzo niegrzecznie przez szefową), przy oknie siedziała piękna dziewczyna nad gazetą, a gościom na antresoli nigdzie się nie spieszyło. Cafe Vergnano smakowała bardzo dobrze w tej urokliwej atmosferze.

Dlatego postanowiłam zaciągnąć tam I.nną. Umówiłyśmy się po pracy, dzień był już znacznie cieplejszy i ukazała mi się druga twarz Cafe Vincent. Cóż, muszę powiedzieć, że wstydziłam się za Vincenta jak wstydzi się za znajomych, którzy wygadują głupoty w nowym towarzystwie. Dlaczego?
Po pierwsze otwarte drzwi przy Nowym Świecie to masakryczny hałas. Do tego wentylacja, która ledwie działała, mrożąc I.nną a mnie pozostawiając w ukropie oparów z pieca. Wszędzie było ciasno i głośno. W (za!) ciasnym pomieszczeniu nieopodal kasy i za kontuarem piekarze i obsługujące panie cisnęli się i krzątali i naprawdę, miałam wrażenie, że strasznie się męczą. Czułam się jakbym kupiła produkt-owoc pracy przymusowej. To nie było miłe. Byłam rozczarowana.
Być może to jest miejsce, które należy odwiedzać tylko w zimne dni i tylko w godzinach, kiedy większość z nas pracuje. Wtedy jest urokliwe i przyjemne.

Dużą wadą tej francuskiej kawiarnio-piekarnio-cukierni jest to, że poza kawą, która jest w przyzwoitych cenach (ale tylko podstawowe wersje, czyli espresso, macchiato, latte, cappuccino i americano), wszystkie wypieki i smakołyki są potwornie drogie. Zwykła bułeczka maślana kosztuje ok. 4 PLN jeśli pamiętam. Rogalik z migdałami - już 5,5 PLN. Nie byłam nigdy (jeszcze:) we Francji, ale śmiem przypuszczać, że we francuskich kawiarenkach tej klasy co Vincent na pewno jest taniej. Nie,żebym była skąpa. Po prostu płacenie 20 PLN za kawę z bułeczką w takiej atmosferze jaką zastałam tam za drugim razem, średnio mi odpowiada.
Aha, i jeszcze jedno: cafe latte dostałam w czymś, co przypominało kufel do piwa, a o jakichkolwiek warstwach nie było mowy! Ot, kubeł mleka (I.nna potwierdzi:). I to już przepełniło czarę. A szkoda, bo myślałam, że to będzie dobre miejsce na babskie ploteczki.
Żeby jednak nie kończyć złym słowem, to muszę przyznać, ze wypieki Vincenta są wyborne. Gdyby były odrobinę tańsze, życzyłabym takiej piekarni każdemu w pobliżu jego domu.

Cafe Vincent
Nowy Świat 64, Warszawa
czynne: 7:30 - 22:00.

dodajdo.com

Starbucks, czyli potęga PR

"Oferujemy najlepsze produkty, zapewniając bezkompromisową jakość i rozwijając osobiste relacje z każdym z naszych klientów. Starbucks ponownie rozpala uczucie, jakie Ameryka żywi do kawy, przywracając romantyzm i świeży smak parzonym u nas napojom" - twierdzi Howard Schultz, prezes Starbucks. Rozumiecie coś z tego? Bo ja rozumiem jedno: oni są po prostu piarowymi mistrzami świata, potrafią dowolnie zmanipulować opinię publiczną, żeby wyjść na wspaniałych, dobrych, uczciwych itp. Fakty są jednak zupełnie inne. Nie to, żebym rozpoczynała jakąś krucjatę, ale podpadli mi i niech się mają na baczności.

Starbucks Coffee się chwali:
"Jesteśmy największym na świecie nabywcą kawy z certyfikatem Fair Trade. W 2009 roku planujemy sprzedać 18 mln kg kawy z certyfikatem Fair Trade."
Fakty są takie:
Fair Trade to piękna inicjatywa. Oznacza, że kupuje się kawę po uczciwej cenie i tylko z takich plantacji, które zapewniają pracownikom dobre warunki pracy. Jednak 18 mln kg takiej kawy to dla Starbucks tylko śmieszna ilość, niecałe 4 procent całej kawy sprzedanej przez kawiarnie sieci na świecie. Ale tymi 4 % można się przecież chwalić... Większość kawy podawanej w Starbucks nie ma certyfikatu i pochodzi między innymi z plantacji, na których do pracy są zmuszane dzieci.


"Zapewniamy plantatorom fundusze potrzebne na inwestycje i rozwój. Przekazaliśmy już 10,5 mln dolarów na pomoc w rozwoju".
Stawki, jakie Starbucks płaci plantatorom za kawę - są śmieszne. Przykładowo w Etiopii, gdzie spośród 65 mln mieszkańców około 15 milionów głoduje, plantator dostaje około 1 dolara za pół kilo kawy. Tą samą kawę Starbucks sprzedaje potem w kawiarni za ponad 25 dolarów! A kiedy 2 lata temu plantatorzy chcieli strajkować, żądając lepszej ceny, Starbucks zagroził, że w ogóle się wycofa z tamtego rynku, skazując kolejne tysiące ludzi na śmierć z głodu. Nic dziwnego, że w TYM filmie nikt z sieci nie chciał się wypowiedzieć.


"Starbucks Coffee to także wyjątkowe na skalę światową podejście do pracownika. Partnerstwo przekłada się zarówno na proces rekrutacji, jak i na warunki pracy oraz oczekiwania stawiane pracownikom. Ujawnia się to już w samym nazewnictwie - pracownicy Starbucks to partnerzy".
Nie wiem, jak Starbucks traktuje pracowników-partnerów w Polsce, bo kawiarnia działa od dziś. Wiem, że sporo ludzi już po pierwszej wizycie skarżyło się na to samo, co ja wczoraj, czyli za gorącą kawę, przegrzaną i zbyt gorzką. To świadczy niestety o tym, że baristom brakuje umiejętności .
A jeśli chodzi o to wspaniałe podejście do pracowników, to fakty też nie są zbyt kolorowe. W 2008 przed amerykańskim sądem toczył się bezprecedensowy proces. Pracownicy kawiarni Starbucks zarzucili swoim pracodawcom, że... zmuszają ich do dzielenia się napiwkami! Sąd nie miał wątpliwości i nakazał sieci zwrócenie pracownikom w sumie 106 milionów dolarów!


"Powiedz nam, jak mamy przygotować twoją ulubioną kawę. W naszej kawiarni możesz wybrać spośród wielu rodzajów mleka: podajemy mleko pełnotłuste, półtłuste, odtłuszczone, sojowe, a także śmietankę do kawy".
Rzeczywiście, jest w czym wybierać. Ale jeszcze niecały rok temu Starbucks używał w swoich kawiarniach mleka od krów, którym podawano hormon rBGH (wołowy hormon wzrostu, powodujący większą produkcję mleka i mniejszą płodność u krów, a u ludzi znacznie zwiększa ryzyko choroby nowotworowej). W większości krajów rBGH jest zakazany, ale w USA wolno go podawać bydłu. Starbucks podawał takie modyfikowane mleko milionom swoich klientów. Walka o to, żeby tego zaprzestał trwała aż 7 lat.


To tylko kilka przykładów, można by książkę napisać o tym, jak za pomocą sprawnego PR Starbucks manipuluje opinią publiczną. Trudno się zresztą dziwić - firmę, która działa na całym świecie, zatrudnia setki tysięcy osób, zarabia setki milionów dolarów i ciągle się rozwija, stać chyba na dobrych speców od PR. Albo inaczej - Starbucksa nie stać na brak dobrego PR. Wygląda na to, że każdą, nawet największą wpadkę sieci potrafią przedstawić jako sukces. Mam wrażenie, że gdyby ktoś szefowi Starbucks napluł w twarz, to ten by się uśmiechnął i powiedział: "O, chyba zaczęło padać, ale dzięki naszej kawie na pewno zaraz wyjdzie słońce".

Z materiałów, które dostałam wczoraj, można by wywnioskować, że sprzedaż kawy to tak naprawdę tylko dodatek do prawdziwej działalności sieci - dobroczynności. Milion dolarów tu, dziesięć milionów tam, pomagamy w Azji, pomagamy w Afryce, ratujemy ludzi przed tym, dajemy szansę na tamto... Bla, bla, bla. Zarabiają miliony na sprzedaży nieuczciwie tanio kupionej kawy z dodatkiem zmodyfikowanego genetycznie mleka i korzystają na tym, że są miliony ludzi zbyt leniwych, żeby poszukać prawdziwej kawy i prawdziwej kawiarni. Po co, skoro wszędzie na świecie jest Starbucks?
dodajdo.com

Gorące powitanie w Starbucksie

W środę o 8 rano przy Nowym Świecie w Warszawie zostanie otwarta pierwsza w Polsce kawiarnia największej kawiarnianej sieci na świecie - Starbucks Coffee. Jesteśmy 50. krajem, do którego dotarli, dziennie sprzedają na świecie blisko 10 milionów filiżanek. I jak znam życie, w Polsce też są skazani na sukces...

Żebyście nie myśleli, kochani Czytelnicy, że kawowy.blogspot.com nie trzyma ręki na pulsie... Byłam w Starbucksie DZIŚ, dzień przed otwarciem, na konferencji prasowej. Obejrzałam, powąchałam, popróbowałam, i... mieszane uczucia, które miałam do Starbucks Coffee - zmieszały się jeszcze bardziej.

Po 1.
To nie jest kawiarnia, tylko jakaś pijalnia mleka! Ja rozumiem, że Starbucks to amerykańska sieć, a Amerykanie mają nieco inne pojęcie o kawie niż Europejczycy (a zwłaszcza Włosi), ale cappuccino o pojemności 710 ml (w tym 50 ml to espresso, a reszta to mleko i pianka mleczna) to naprawdę przegięcie... Nawet standardowy rozmiar napojów na bazie espresso to w Starbucks Coffee 355 ml, czyli znacznie więcej niż wskazuje zdrowy rozsądek.
Inna sprawa, że w Polsce to się pewnie przyjmie. Czemu? Bo po co płacić 5 złotych za 50 ml napoju, skoro można zapłacić 10 za 710 ml? Przecież to się bardziej opłaca...

Po 2.
Amerykański bełkot na konferencji prasowej doprowadził mnie do mdłości. "To będzie wasz drugi dom; sprawimy, że poczujecie się tu niesamowicie; Starbucks to jedna wielka rodzina; nie mamy pracowników, tylko partnerów; wszędzie na świecie Starbucks jest aktywnym członkiem lokalnych społeczności" itp., itd... Naprawdę, może się niedobrze zrobić. Najbardziej mnie rozwalił prezes Starbucks na Europę, Azję i Afrykę, kiedy zapytali go o to, jak kryzys wpłynął na działania firmy (zamknęli około 3000 lokali na całym świecie, zwolnili 7 tysięcy pracowników, ups, przepraszam - partnerów). "Cóż, zamknęliśmy kilka kawiarni..." - stwierdził. Grunt to amerykańska pewność siebie.

Po 3.
Maja paskudne kubki. Wiem, że to niby niezbyt poważny zarzut, w końcu są kawiarnie, które podają kawę w papierowych kubeczkach, ale dla mnie cappuccino z czegoś takiego jak na zdjęciu to profanacja. To powinna być filiżanka. Ale co ja piszę, przecież nikt nie produkuje litrowych filiżanek.


Po 4.
Przez całą konferencję wszyscy oficjele podkreślali, jaką wielką mają pasję do kawy, jak to po prostu wręcz żyją tą pasją i dobierają tylko takich partnerów, którzy też świata poza kawą nie widzą. W tym czasie kelnerki chodziły z tacami z przeróżnymi rodzajami kawy: cappuccino o takim smaku, o innym, latte, jakieś mrożone kawy, z lodami, z karmelem. I tylko espresso nikt nie podawał, trzeba było pójść do baru i specjalnie zamówić. A przecież to jest absolutna podstawa i właśnie perfekcyjnie przygotowanym espresso kawiarnia powinna zachęcać nowych klientów. A nie litrami mleka!

Po 5.
Wprowadzenie Starbucks do Polski (i w okolice - Czechy, Węgry itp.) przeprowadza firma AmRest, zarządzająca u nas między innymi restauracjami Pizza Hut. I co tu dużo gadać: pizza z Pizzy Hut ma z prawdziwą, włoską pizzą niewiele wspólnego (może poza założeniem, że to placek z ciasta, z sosem pomidorowym i mozzarellą). Podobnie, jak kawa ze Starbucksa z kawą z włoskiej kawiarni.

Po 6.
Oparzyłam się. Zamówiłam w Starbucksie espresso macchiato, odeszłam od baru i spróbowałam. I oparzyłam się. Nie zdarzyło mi się coś takiego przez 2 tygodnie pobytu we Włoszech, kiedy piłam po 3-4 kawy dziennie, więc nie mówcie mi, że świeżo zrobiona kawa musi być gorąca. Owszem, ale nie może być przegrzana, bo wtedy robi się gorzka. W moim macchiato było to doskonale wyczuwalne. Powiem więcej, J. zamówił cappuccino - malutkie, jak na tamtejsze warunki, bo niespełna półlitrowe. I nawet przez taką ilość mleka było czuć, że jest gorzka.

Po 7.
Są też pozytywy. Ciasta i kanapki są dobre i w sensownych cenach. Mają też ciekawy zwyczaj, że jak się zamawia kawę, pytają o imię. I potem, jak kawa jest gotowa, mówią: duże cappuccino dla Joli, czy espresso dla Franka. Chyba mi się podoba taki zwyczaj, choć do końca pewna nie jestem.
Ach, i mają jeszcze rewelacyjny mrożony napój z soku z mango i jakiejś herbatki. Taaak, na to mogę tam zaglądać. Na kawę raczej się nie wybiorę...

Starbucks Coffee
Ul. Nowy Świat 62, Warszawa
www.starbucks.pl
(fot. mat. prasowe)

dodajdo.com

Nie, nie jestem gotowa!

Gdyby ktoś poprosił mnie o wymienienie kilku rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie swojej kuchni, kawa bez wątpienia byłaby na pierwszym miejscu. Wyobrażacie sobie więc, jak się poczułam, kiedy w niedzielę po południu okazało się, że kawy nie ma? Jak powiem, że bardzo źle, to będzie to eufemizm. ;) No cóż. Jak się nie ma, co się lubi, to... się idzie do marketu.

Zacznijmy od pewnej kwestii - nie mam koło domu Almy ani Piotra i Pawła, dookoła same "markpole" i "kerfury" ;) Z założenia nie kupuję tam kawy, pieczywa, mięsa, wędlin, warzyw i owoców. Ale dzięki tej zakupowej wpadce miałam okazję przetestować nowość na naszym rynku - Douwe Egberts. Reklamuje się hasłem Czy jesteś gotowy wybrać na nowo? i trzeba przyznać, że wygląda na produkt z wyższej półki. Miała być bardziej wysublimowana, bardziej aromatyczna, w jeszcze bardziej eleganckim opakowaniu. Na korzyść przemawia 250 lat doświadczenia i fakt, że to marka holenderska (pełna nazwa brzmi Douwe Egberts Koninklijke Tabaksfabriek-Koffiebranderijen-Theehandel Naamloze Vennootschap - spróbujcie to powtórzyć jednym tchem). Trochę gorzej, że od ponad 30 lat marka ta związana jest z amerykańskim koncernem Sara Lee Corporation...


Pierwsze espresso wyglądało ładnie. Gęsta crema, przyjemny zapach... Niestety okazało się strasznie kwaśne. Pomyślałam, że to pewnie kwestia słabo nagrzanego ekspresu i dałam Douwe drugą szansę. Ale wcale nie wyszło lepiej. Powiem tak - da się to pić, ale żadna rewelacja to to nie jest. Gdybym miała wybrać na nowo, to w markecie wybór padłby na illy (choć ta wersja "na wschód", z jaką mamy do czynienia w naszych sklepach bardzo różni się od włoskiej wersji), a nie w markecie - na Kimbo, Pellini czy Corsini, że o Manuelu nie wspomnę. Za 250 gram Douwe zapłaciłam niecałe 15 złotych, czyli mniej więcej tyle, ile wspomniane wcześniej kawy kosztują w internecie. Na dodatek - Douwe dopiero wchodzi do Polski, zrobili wielką kampanię reklamową i cena na pewno jest promocyjna. Za jakiś czas pewnie ją podniosą, a wtedy już na pewno będę musiała wybrać na nowo...

Wróćmy jeszcze na chwilę do tego, zawsze mam w kuchni. Oprócz kawy będzie to na pewno herbata, pomidory i gorzka czekolada. Nie wyobrażam sobie bez tego życia. W dalszej kolejności oliwa z oliwek i jakiś makaron. Jeszcze dalej jajka i mąka - czasem miewam napady nocnego pieczenia i lubię mieć takie rzeczy pod ręką. No i oczywiście mięso dla psa, ale to nieco inna kategoria. ;) A co Wy zawsze macie w kuchni?
dodajdo.com

Poderwij mnie na Kabatach

Godzina 15. Koszmarnie głodna wychodzę z pracy, bo Pan Kanapka akurat nie dojechał, nie zdążyłam zjeść śniadania w domu, a na domiar złego miałam tyle pracy, że nawet nie mogłam wyskoczyć na 5 minut do sklepu...

Jakimś cudem J. kończy pracę o podobnej porze. Szybkie pytanie: "co, gdzie, kawa czy coś do jedzenia" i decydujemy, że można połączyć jedno i drugie. Liska z White Plate polecała w swojej okolicy (Kabaty) knajpkę o nazwie Antich Cafe. Ponoć pyszna kawa i włoskie jedzenie. Jedziemy!

Jak można doprowadzić głodnego człowieka do wściekłości? Nic prostszego. Wystarczy kazać mu czekać 45 minut na zamówiony obiad! I to w sytuacji, kiedy przy stolikach obok wszyscy jedzą i do wygłodniałego nosa dochodzą takie zapachy, że klękajcie narody...

Wściekła, głodna i zmęczona. Tak wyglądałam po tych trzech kwadransach. Czemu zmęczona? Bo na malutkiej przestrzeni ktoś wcisnął 8 stolików i wewnątrz panował taki gwar, jak w pubie w czasie meczu (raz byłam, więc wiem jak to jest;)). Na dodatek ktoś wymyślił, żeby to było miejsce przyjazne dzieciom: są dostępne jakieś zabawki, książeczki itp. Zawsze mi się wydawało, że to fajny pomysł, że dzięki temu rodzice (zwłaszcza w takich blokowiskach jak Kabaty) mogą normalnie wyskoczyć na kawę. Niestety, po 45 minutach obok stolika Ali, zmieniłam zdanie. W zwykłych okolicznościach pewnie bym stwierdziła, że to słodkie dziecko. Ale kiedy po raz 15 zrzuciła drewniane pudełko po klockach na podłogę, miałam ochotę... dobra, nie powiem, żeby nie było, że jestem antyspołeczna i antydzieciowa. Ale miałam! Jej tatuś zresztą też. W pewnym momencie wstał i poszedł na 10-minutowy spacer z pustym wózkiem...

Kulinaria to chyba jedyna dziedzina, w której tak łatwo mnie wprowadzić w stan euforii. Kiedy WRESZCIE wylądował przede mną talerz z gnocchi w sosie szpinakowym z suszonymi pomidorami (23zł), w jednej chwili zapomniałam o czekaniu, hałasie, a nawet upierdliwej belce w stole, która wbijała mi się w kolana. Co tu dużo gadać: pysznie było. J. zamówił penne z kurczakiem i brokułami w sosie śmietanowym (21zł) i było równie dobre.

A to wszystko było przecież tylko wstępem do kawy. I do tiramisu (14zł). Wszyscy wiedzą, co to za deser, więc o tym nie będę pisać. Ale może nie wszyscy wiedzą, że nazwa oznacza "poderwij mnie". Oj, takim deserem naprawdę by można zawrócić w głowie. Do tego wspaniałe espresso (5 zł, Cafe Vergnano) podane ze szklanką wody. Czułam, że pachnie i to był chyba pierwszy od kilku dni zapach, który przebił się przez mój zakatarzony nos.

Kawa, deser i jedzenie ledwie ich uratowało. Gdyby było odrobinę gorzej, moja noga więcej by tam nie postała. Obsługa też się starała, byli naprawdę mili. Ale z drugiej strony - wiedzieli, że na gnocchi będę musiała tyle czekać. Powinni mnie uprzedzić, albo chociaż zaproponować symboliczną grzankę "na koszt firmy", żebym nie umarła z głodu, jak to się robi w niektórych restauracjach. Tak czy inaczej - polecam. Ale nie o takiej porze i nie wtedy, kiedy jesteśmy naprawdę głodni.

Antich Cafe
ul. Wąwozowa 6a,
Warszawa
www.antich.pl
dodajdo.com