Łakomy kocur na Teneryfie

Las Caletillas to niewielkie miasteczko położone na północy Teneryfy, w przeciwieństwie do większości turystycznych miejscowości, takich jak Playa de las Americas, Los Cristianos czy Costa Adeje, które mieszczą się na południu. Przyjechaliśmy tu na wakacje, odpocząć od zimy w Polsce i wybraliśmy taką miejscowość, żeby uniknąć tłumów turystów i wątpliwych atrakcji przygotowanych specjalnie dla nich. Oboje z J. jesteśmy pod tym względem dość wymagający - nie po to jeździmy po świecie, żeby zwiedzać hotele i grzać się nad basenem, które wszędzie wyglądają tak samo. To jest fajne, ale przez dwa dni, potem zaczynamy się nudzić... Zwiedzamy więc na własną rękę, jemy miejscowe specjały i w miarę możliwości rozmawiamy z "tubylcami".

Dwa dni nam tu jeszcze tu nie minęły, kiedy wybraliśmy się w miasto w poszukiwaniu wrażeń, co w moim przypadku oznacza między innymi zwiedzanie kawiarni. Mało tu turystów, a większość lokali to bary i cafeterie nastawione na mieszkańców Teneryfy. Nie ma ich zresztą zbyt wiele, bo i mieścina jest niewielka, deptakiem wzdłuż oceanu można przejść całą w 15 minut. Równolegle do deptaku ciągnie się najbardziej reprezentacyjna i największa ulica, Avenida de los Menceys. I tu wpadła mi w oko kawiarnia o intrygującej nazwie - El Gato goloso, czyli łakomy kocur. Na jedzenie wprawdzie się nie połakomiłam, ale kawy nie mogłam sobie odmówić, tym bardziej, że tej serwowanej w hotelu nie da się pić (mimo że to podobno 4 gwiazdki).

I wiecie co? Serwują tu rewelacyjne espresso. O kawie wiem tylko tyle, że to Mocay, bliżej mi nieznana mieszanka arabic, ale była dobrze przygotowana, podana w podgrzanej filiżance przez przystojnego, uśmiechniętego od ucha do ucha Kanaryjczyka, i kosztowała 70 centów. Usiedliśmy z tą kawą przed lokalem, przed nami góry, za nami ocean i słońce świecące prosto w twarz... Tutejszy klimat jest wręcz idealny do życia. Dwadzieścia kilka stopni, lekki wiaterek,i wilgotność taka, że nie trzeba włosów układać, bo same zaczynają falować. Ludzie są przyjaźni, pozytywnie nastawieni do życia, miasteczko zadbane, kawa tania... Czego chcieć więcej? Jest cudnie.

El Gato goloso
Avenida de los Menceys 16
Las Caletillas
Teneryfa
dodajdo.com

Kiedy myślę o migdałach

I wcale nie niebieskich, ale o tych w mojej ulubionej postaci - amaretto, której dostarcza mi regularnie moja wspominana przeze mnie na blogach nader często ciocia zakonnica z Rzymu (boję się, że jak jeszcze raz napisze, co mi przywozi z Włoch, to ją zamkną za nielegalny handel;).
W tym tygodniu zostałam na Kawowym sama, bo I.nna wyruszyła do jakichs ciepłych krajów, skąd na pewno nam przywiezie jakieś smakowite kawowe historie.
Tymczasem, wracając do tematu migdałów. Jestem fanką kuchni włoskiej. Wszystkie przepisy z gorącej Italii wychodzą mi świetnie i jakoś tak się złożyło, że moje ulubione dania pochodzą właśnie ze słonecznego "buta".
Przy okazji robienia tiramisu na spotkanie z koleżankami (przepis wkrótce:), postanowiłam podzielić się przepisem na łatwą i szybką pychotkę, czyli kawę z moim ulubionym amaretto - Disaronno.
  • Kawa z amaretto - wersja: hot
Mieszamy kawę (o takiej mocy jak lubimy, ja biorę americanę albo porcję z kafetierki) z amaretto w proporcjach: 4/5 kawy, 1/5 amaretto. Na wierzch bitą śmietanę (prawdziwą, czyli ubijamy schłodzoną kremówkę), na to kilka ziarenek kawy i posypujemy kakao oraz płatkami migdałów, jeśli mamy je w zanadrzu. Prawda, ze proste? W domowych warunkach, kiedy ne zawsze kremówka jest pod ręką, daję na wierzch prostu odrobinę mlecznej pianki, taką woalkę.
  • Kawa z amaretto - wersja: cold
Równie pyszna jest wersja na lato, czyli schłodzona kawa z zimnym amaretto (proporcje: 3/4 kawy, 1/4 amaretto) z gałką lodów waniliowych. Palce lizać!
Polecam zwłaszcza na babskie spotkania:)
dodajdo.com

Czas na Siestę!

Jednym z efektów pięcioletniego związku na odległość (poza plikiem biletów W-wa-Krk i wkrótce obrączką;) jest to, że właściwie całkiem nieźle znam knajpy krakowskie, a mam problem, gdzie na kawę iść w Warszawie. Dlatego zrobię teraz z tego użytek i polecę Wam kilka miejsc w Krakowie. A zaczniemy od Siesta Cafe.















Ulica Stolarska, równoległa do Grodzkiej na odcinku wpadającym do rynku, odcięta jest od jego gwaru murem kamienic. Tam też kryje się Siesta Cafe - maleńka kawiarnia i herbaciarnia. Można do niej dojść od Dominikanów, od Małego Rynku, lub przecisnąć się przez bramę obok Klubu Pod Jaszczurami i wyjść prosto na maleńkie drzwi.
Siesta Cafe to na pewno nie jest najbardziej zaczarowany lokal, ale ma swój niepowtarzalny urok. Poza tym, nie jest to jeden z tych zlansowanych lokali, w których czujemy się intruzami. Przeciwnie - Siestę można bardzo łatwo oswoić i to jej główna zaleta. W środku siedzimy na wiklinowych trzeszczących krzesłach i fotelach, jest spokojnie i gra smooth jazz. Zwykle spotykam się tam z koleżankami z czasów liceum. Zawsze delektuję się wyśmienitymi musami owocowymi, deserami i latte. Kawa jest smaczna. Niestety, nie spróbowałam espresso, ale z czystym sumieniem polecam - świetne kawy smakowe i desery.
Co mnie niepokoi, to że przez te 5 lat, kiedy bylam tam częstym gościem, zauważyłam pewien spadek jakości lokalu, raz nawet w tle leciało jakieś straszne radio typu TOP 100. Ale może to był tylko chwilowy spadek formy. Jeśli będziecie, polecam. Ceny średnie - kawy smakowe w granicach 10 zł, desery od 10 do 20, jeśli mnie pamięć nie myli.

Siesta Cafe
ul. Stolarska 6
Kraków
pn-pt: 9.00-24.00
sb: 11.00-24
nd: 15.00-24.00
dodajdo.com

Tylko dla palących. Dużo palących...

Do Antykwariatu trudno trafić. Trzy razy przemierzyłam odcinek Żurawiej pomiędzy sklepem z butami Ryłko a Smakami Warszawy i nie zauważyłam drzwi do lokalu. Padał śnieg, było ciemno i żadnego szyldu. Niestety to nie jest tak, że to miejsce dla wtajemniczonych. Może wtedy łatwiej byłoby o jakieś wolne miejsce. Kto by pomyślał, że we wtorek wieczorem takie tłumy ściągną do miejsca klimatem przypominającym Kraków ze starych filmów - coś pomiędzy antykwariatem, stryszkiem a nieco zagraconym mieszkaniem babci-krakuski?

Nie wiem, czy rolę wabika odgrywają tu zakurzone książki, kiwające się stoliki, czy możliwość usiądnięcia w szafie. Stawiałabym na możliwość polansowania się z książka w jednej, a papierosem w drugiej ręce.
Było tam kilku takich (pseudo)intelektualistów. I to chyba najbardziej mi przeszkadzało. Ten wszechobecny dym. To jest gorsze niż mole wylatujące z kanap, gorsze nawet od chęci sprawdzenia, czy stoliki się nie lepią. Mnie ten pseudoantykwaryczny klimat jakoś nie zauroczył i raczej więcej tam nie pójdę. Tym bardziej, że jest dość drogo, tłoczno i okropnie zimno. Nie dość, że ciągnie od okien, to jeszcze non stop uchylone drzwi wejściowe (to jedyna opcja wietrzenia) sprawiają, że gdzie się nie usiądzie, tam wieje po plecach.

Na rozgrzewkę zamówiłam dużą kawę z cointreau i bitą śmietaną, za całe 16 zł. Przyzwoita. Prawdziwa bita śmietana i nawet alkoholu nie pożałowali. Mają tam też przyzwoity wybór herbat serwowanych w dzbanuszkach (10 zł) i ekspresowych (5 zł - czy tylko mi się wydaje, że to złodziejska cena jak za kubek wrzątku i herbatkę z papierka?). Niestety nie wszystkie wymienione w menu są dostępne. Panie przy sąsiednim stoliku zamówiły herbaty - pomarańczową i zieloną. Po 10 min od zamówienia przyszedł kelner i powiedział, że nie ma ani jednej, ani drugiej. Po krótkiej wymianie zdań na ten temat jedna z pań uraczyła go anegdotką...
Przychodzi facet do restauracji i mówi:
- Poproszę schabowego, ale bez kapusty.
- Na pewno? - dopytuje kelner
- Tak, zjem samego, nie lubię kapusty
Po kilku minutach wraca kelner:
- Nie ma kapusty. Czy w takim razie podać schabowego bez buraczków?

"Nasz" kelner z Antykwariatu miał dziwną minę, chyba nie załapał absurdalnego poczucia humoru starszej pani. ;)

Antykwariat Cafe
ul. Żurawia 45
Warszawa
dodajdo.com

Dam ci serce... z czekolady!

Walentynki przyjęły się na dobre. Nie jestem fanką tego święta, nigdy też nie pozwoliłam się ogarnąć zbiorowej paranoi i nie kupowałam kiczowatych serduszek ani lizaków z napisem I love you. No dobra, raz taki lizak wpadł mi w ręce, ale to wcale nie były Walentynki... ;)

To, czy pozwolimy Walentynkom stać się kolejnym plastikowym świętem czy nie, zależy od nas. Wcale nie trzeba się ograniczać do Jagodowych nocy i tłoczyć w kinie - większość kulturalnych instytucji zaplanowało na ten dzień coś wyjątkowego. W Warszawie mamy więc Concertino con chitarra w Muzeum Narodowym, a Nowy Teatr zaprasza na wieczór pod tytułem Prześpij się z tym, podczas którego będzie można pomyśleć nad istotą tego święta i wziąć udział w pierwszym w Polsce „silent disco" (tańczący mają w uszach słuchawki, w których słyszą tę sama muzykę, ale w sali tanecznej panuje całkowita cisza).

W Łodzi odbędzie się premiera Epidemii miłości. Lato '44 - filmu Macieja Piwowarczuka, który stanowi wersję poszerzoną znanej już niektórym „Żółtej bluzki ze spadochronu" o powstańczych ślubach. Szczególnie polecam, ponieważ tę tytułową żółtą bluzkę nosiła moja babcia (gwoli ścisłości - babcia mojego męża, ale już dawno zostałam "adoptowana", a moi dziadkowie nie żyją, więc się nie obrażą za bliskie kontakty z "cudzą" babcią. Swoją drogą dla mnie to potwierdzenie tezy, że rodzinę jednak się czasem wybiera ;)) Opera Śląska z kolei poleca utwory ze Skrzypka na dachu, Człowieka z La Manchy czy Orfeusza w piekle w walentynkowym wydaniu. To oczywiście tylko kilka przykładów, dużo więcej propozycji znajdziecie tu i tu.

A ja mam dla was zupełnie inną propozycję. Upieczcie coś razem, zróbcie sobie kawę i spędźcie trochę czasu sam na sam. To nie musi być nic trudnego. Żadna tam rolada szwardzwaldzka ani piętrowy tort. Znakomity na taką okazję będzie czekoladowy pudding z płynnym, gorącym wnętrzem albo muffinki z bananami i espresso. No i czekoladą oczywiście - bez niej w Walentynki ani rusz, w końcu to jeden z afrodyzjaków.

A skoro mowa o afrodyzjakach... Podobno jeszcze lepsze od czekolady są w tej dziedzinie papryczki chili. A jakby tak połączyć jedno z drugim i dodać do kawy? Nie żałujcie sobie Walentynkowej kawy dla dwojga:

-4 kostki czekolady rozpuścić z odrobiną mleka w kąpieli wodnej,
-dodać sok wyciśnięty z połowy papryczki chili (można do tego użyć wyciskarkę do czosnku)
-spienić szklankę mleka
-przygotować dwie filiżanki espresso

Do niezbyt wysokiej szklanki (albo filiżanki do cappuccino) wlać na dno roztopioną czekoladę wymieszaną z sokiem z chili, następnie spienione mleko, a potem espresso. Jeśli zależy nam na warstwach, to espresso wlewamy albo delikatnie, po ściankach, albo wąskim strumieniem od góry - piana wyhamuje kawę i utworzą się warstwy - czekolada, kawa, mleko. Potem wystarczy zakamuflować ślad po kawie odrobiną pianki. Przed wypiciem wymieszać, bo ta ostatnia warstwa jest naprawdę osssstra.
dodajdo.com

Ani mała, ani czarna

Latte art to sztuka tworzenia rysunków z mleka na powierzchni espresso. Są dwie metody robienia takich wzorków - albo poprzez umiejętne wlewanie spienionego mleka, albo rysowanie cremą i/lub sosem czekoladowym na powierzchni mlecznej pianki za pomocą specjalnego rysika.

Do wykonania cappuccino ze wzorkiem potrzebujemy trzech rzeczy. Pierwsza to przyzwoite espresso - crema musi być odpowiednio gęsta i trwała, żeby dało się coś z nią zrobić. Druga sprawa, to spienione mleko. Trzecia, to niewielki dzbanek z dzióbkiem.

Spienianie mleka dla początkujących
O ręcznym spienianiu mleka pisała Magdaro w "Nie wpieniaj się. Spieniaj!". W przypadku spieniania za pomocą dyszy ekspresu sprawa wygląda nieco inaczej. Pamiętam swoje pierwsze przygody z ekspresem, kiedy byłam przekonana, że coś nie działa, bo spieniam i spieniam, a mleko coraz bardziej przypomina płyn do mycia naczyń i nijak nie wychodzi wymarzona jogurtowa konsystencja. Okazuje się, że to wszystko kwestia wprawy i przestrzegania kilku zasad.

Mleko powinno być zimne (pianka jest trwalsza) i jak najbardziej tłuste. Wlewamy je do dzbanka, podstawimy pod dyszę i odkręcamy kurek z parą. Na początku dysza powinna być głęboko zanurzona, żeby napowietrzyć mleko. Po chwili obniżamy dzbanek tak, żeby była tuż pod powierzchnią mleka, dosłownie na granicy powietrza. Dysza powinna być blisko ścianki. Mleko powinno wirować - można mu trochę pomóc ręcznie, pochylając dzbanek w różnych kierunkach. Przestajemy, kiedy mleko osiąga temperaturę ok 60 stopni. To ten moment, kiedy metalowy dzbanek trzymany od spodu zaczyna nas parzyć w rękę. Teraz trzeba całość wymieszać, postukać w blat w celu pozbycia się większych bąbelków i gotowe.

Jak malować
To wcale nie jest takie trudne, jak mogłoby się wydawać. :) Na kursach dla baristów zajęcia z latte art trwają ledwie kilka godzin. Cała reszta to kwestia wprawy. Na rysunkach poniżej dokładnie widać, co należy zrobić, żeby namalować serduszko lub jabłko.




Wlewamy mleko równym strumieniem na środek kawy (to powinno być zdecydowane chlupnięcie). Potem, w zależności od tego, jaki wzorek chcemy uzyskać, zmniejszamy lub zwiększamy strumień mleka i wykonujemy odpowiednie ruchy. Najprostsze jest jabłko i polecam je na początek prób. Z czasem można przejść do nieco bardziej skomplikowanych wzorków, na przykład takich jak te:



A na zakończenie... kilka praktycznych porad:
- Mleko powinno być tłuste, choć to nie o zawartość tłuszczu chodzi, tylko białka. Ale zwykle zawartość tłuszczu idzie w parze z zawartością białka. Z tłustego mleka da się zrobić piankę o konsystencji przypominającej jogurt albo gęstą farbę emulsyjną. Z mleka o niskiej zawartości tłuszczu robią się duże bąble albo sztywna piana - nie da się tym malować na kawie, jedyna opcja to nałożenie mlecznej czapki łyżką...
- Dzbanek można trzymać w lodówce, żeby się wolniej nagrzewał, zawsze to kilka sekund więcej na akrobacje z mlekiem.
- Każdy z etapów spieniania mleka charakteryzuje się innym dźwiękiem. Po kilku razach to, czy mleko będzie odpowiednio spienione, czy nie, po prostu słychać. Jak mi coś zaczyna w dzbanku bulgotać, to już wiem, że nie jest dobrze. ;) To samo dotyczy już spienionego mleka. Im bardziej głuchy pogłos wydobywa się przy okazji stukania dzbankiem w blat, tym lepiej.
- W profesjonalnych ekspresach w dyszy nic oprócz pary nie ma, ale w tych tańszych, domowych czasem zbiera się tam woda - trzeba ją spuścić zanim włożymy dysze do mleka.
- W momencie wlewania mleka można pochylić lekko filiżankę i wlać pierwszy "chlup" do najgłębszego miejsca, wówczas całe mleko trafia pod cremę do momentu, aż chcemy malować.
dodajdo.com

Ile może trwać przygotowanie kanapki?

Oczywiście zakładamy, że wszystkie potrzebne produkty są na miejscu. Nie musimy iść do sklepu po sałatę, ani czekać aż nam się bułka upiecze. Wystarczy tylko ją podgrzać, przeciąć na pół, włożyć coś do środka i podać do stolika. Myślę, że pięć minut powinno na to wystarczyć. W 10 można by to zrobić, idąc do stolika o kulach.

Dzisiaj przekonałam się, że w kawiarni Il baretto na kanapkę czeka się 32 minuty... Że czas to pieniądz - wiadomo nie od dziś, ale w knajpce, o której piszę, to przysłowie nabiera zupełnie nowego znaczenia. Taka "długa" kanapka kosztuje bowiem 18 zł. I żeby jeszcze była warta swojej ceny i tego oczekiwania... Bułka, owszem świeża i przyjemnie chrupiąca, zawartość w porządku - jakiś schab, ogórek, kapusta pekińska i sos miodowo-musztardowy. W menu zachęcająco brzmiało "Sandwiche podajemy z sałatką dnia", w praktyce obok kanapki na talerzu była garść porwanej kapusty pekińskiej, tej samej co w środku. Dość przeciętnie, daleko do Subwaya, o kanapkach we włoskich knajpkach nawet nie wspominając. Ale przecież do kawiarni nie chodzi się na kanapki, tylko na kawę, prawda? A hasłem Il baretto jest "Zapraszamy na pyszną kawę".

Niestety, to tylko hasło reklamowe, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie ma znaczenia, że serwują tam Vergnano. "Espresso" miało przynajmniej 60 ml i było gorzkie, a crema miała dziurę na środku. A więc nie dość, że przegrzane, to jeszcze czas ekstrakcji dużo dłuższy niż to wskazane. Pewnie to kwestia zmielenia - wydaje mi się, że kawa była za drobna, przytkała filtr, przez co woda skapywała za wolno i stąd ten kwas... Nie wiem, nie pytałam, bo dziewczę, które nam to podało ,wyglądało tak, że i tak by nie odpowiedziało. Tym bardziej, że na wcześniejsze pytanie "Co z tą kanapką?" odpowiedziała: "No, robi się". A na kolejne "Ale tak długo?", stwierdziła: "No, niestety".

Espresso było rozczarowujące, cappuccino było tylko niewiele lepsze, głównie dlatego, że nie było go widać spod wielkiej czapy spienionego (mocno spienionego) mleka, posypanej zresztą sporą dawką czekolady. Wody oczywiście do tego nie dostaliśmy, a szkoda, bo taki kwas warto by było czymś popić. Swoją drogą to jakiś paradoks, że wodę w Polsce dostaje się zazwyczaj w takich kawiarniach, w których akurat nie ma potrzeby zabijania smaku kawy.

Ale wyszło zrzędliwie i krytycznie... No, dobra, żeby nie było. Wystrój był bardzo przyjemny, naprawdę, podobało mi się. Małe, sympatyczne stoliczki, ustawione pod oknem. Parapet występuje w roli ławki, siedzi się na bardzo ładnych poduszeczkach. Na ścianach klimatyczne czarno-białe zdjęcia i plakaty filmowe, przyjemna muzyka sącząca się z głośników, ładne lampki. I dziewczyna ładna. Szkoda, że taka głupiutka...

Il baretto
ul. Chmielna 98, róg al. Jana Pawła 2
Warszawa
dodajdo.com

Mistrzowie w akcji

Barista to specjalista od kawy. Dla takiej osoby wybieranie, parzenie i podawanie kawy to sztuka, cały rytuał. W tej dziedzinie wyjątkowo trafne wydaje się stwierdzenie "trening czyni mistrza" - na tytuł mistrza trzeba sobie bowiem zapracować przygotowując dziesiątki tysięcy espresso.

Miałam okazje oglądać mistrzów "w akcji" w ostatni weekend. W Blue City zorganizowano eliminacje do Mistrzostw Polski Baristów 2009. Podczas takich zawodów każdy z uczestników ma 15 minut na przygotowanie czterech espresso, czterech cappuccino i czterech bezalkoholowych drinków kawowych własnego przepisu. Wszyscy pracują na takich samych ekspresach, ale mogą korzystać ze swoich materiałów i akcesoriów, takich jak kawa, syropy, filiżanki, młynki a nawet podkład muzyczny. Każdy z uczestników oceniany jest przez sześciu sędziów - czterej to sędziowie sensoryczni, dwaj czuwają nad kwestiami technicznymi.

W zasadach łatwo się zorientować nawet przypadkowym widzom. Niestety, to ostatnia pozytywna rzecz, jaką mogę powiedzieć na temat tej imprezy. Owszem - bariści reprezentowali wysoki poziom. Większość z nich odruchowo płukała grupy, czyściła kolby i wycierała dysze z mleka. To napawa optymizmem, bo skoro robią to w stresie na takich zawodach, to pewnie w pracy, w normalnych warunkach, również. Ale nic dobrego na temat organizacji nie da się powiedzieć.

Pierwsza sprawa to lokalizacja. Centrum handlowe wydaje się być niezłym miejscem jeśli zakładamy, że impreza ma promować kulturę kawową w naszym kraju i liczymy na przypadkowych widzów. Tylko skąd Ci przypadkowi ludzie mają wiedzieć, że taka impreza się odbywa TU i TERAZ? Jedyny plakat informujący o tej imprezie jaki spotkałam na mieście, wisiał w w Filtrach. Ale moim skromnym zdaniem to trochę za mało. Przydałby się też choć mały transparent w okolicach stoiska zawodników, gdzie zainteresowani mogliby przeczytać, że są właśnie świadkami konkursu mającego wyłonić osoby przechodzące do następnego etapu.

Było stoisko, był konferansjer, zawodnicy, sędziowie i grupka kibiców. Można było zrobić z tego show i sprawić, żeby zamiast grupki widzów były tłumy. Kawa to bardzo atrakcyjny temat, na pewno nie gorszy niż taniec. Skoro więc w Polsce po sukcesie "Tańca z gwiazdami" okazało się, że miliony ludzi kochają ten sport, to czemu nie miałoby to tak samo działać w dziedzinie kawy? Ilość programów o tematyce kulinarnej wskazuje na to, że potencjał jest spory. Tylko chęci potrzeba i pomysłów.

Wystarczyłoby to nieco uatrakcyjnić i nadać rangę wydarzeniu poprzez obecność w mediach. Dobrze by było, gdyby sędziowie dzielili się z widzami wrażeniami - gdyby mówili, ile każdy z uczestników otrzymuje punktów i za co. Co im się podobało w prezentacji, a co nie. Bo teraz, to nie wiadomo ani kto ile punktów otrzymał, ani za co, ani nawet jaki był poziom tej imprezy zdaniem sędziów. Sędziowie z miną pokerzysty próbowali kolejnych kaw i zapisywali wrażenia w notesie. Mało atrakcyjna forma dla postronnego widza, prawda?

A gdyby tak zrobić "miasteczko kawowe" na wzór na przykład psich wystaw, gdzie oprócz występów psów można pozwiedzać stoiska, kupić karmę, posłanie i miski, dostać stos próbek i zamówić kaganiec szyty na miarę? Możnaby skorzystać w wypracowanej już formuły i połączyć zawody baristów ze sprzedażą produktów. Stoiska z kawą do degustacji, dział z akcesoriami do kupienia, pokaz latte art itd. na pewno przyciągnęłyby znacznie więcej widzów. Łatwiej byłoby również przekonać sponsorów do "wejścia" w taka imprezę, jeśli gwarantowałoby to im konkretne korzyści. Na zyski z mizernego stoiska zakamuflowanego pod schodami centrum handlowego raczej nie ma liczyć. Na to, że był to pierwszy krok w dobrym kierunku też raczej nie, bo ta impreza odbywa każdego roku od 2001. Osiem lat to chyba dość czasu na przemyślenie sprawy.
dodajdo.com

Tazza d'Oro, czyli gorące impresje w środku zimy

Zima zaczyna mnie już męczyć. Poznaję to po tym, że coraz częściej w drodze do pracy słucham słonecznych piosenek i oddaję się wspomnieniom z wakacji, tudzież planom na następne. W poniedziałkowe poranki najczęściej zaś myślę o Tazza d’Oro i smaku espresso, które utrzymuje się na języku przez cały poranek...

Maleńka kawiarnia w pobliżu Panteonu w Rzymie była dla mnie podczas rzymskich wakacji głównym punktem programu. Przez 12 dni każdego ranka ruszaliśmy tramwajem z Zatybrza, by rozpocząć dzień od Złotej Filiżanki. Wyobraźcie sobie sierpniowy poranek w Rzymie – rześki wiatr, pełne słońce, wyludnione place, przez które za kilka godzin nie będzie można się przecisnąć. Coć fantastycznego.

W kultowej Tazza d’Oro kawę pije się na stojąco. Obserwowanie pracy baristów robi niezłe wrażenie. Nie lansują się, nie popisują, pracują raczej jak... rzemieślnicy! Tak właśnie, z pełną uwagą, pewnością ruchów. Raz, dwa, trzy, Caffe per te, Ragazza! Serwowana tam kawa to „La Regina dei Caffe” i jej smak w pełni uzasadnia jej nazwę. Nuta espresso towarzyszyła nam przez cały ranek.

To, co szczególnie przypadło mi do gustu w Tazza d’Oro, to totalny brak lansu. Nawet na stronie kawiarni można przeczytać, że przychodzą tam zarówno politycy jak i robotnicy, manadżerki ale i gospodynie domowe. I taka swoboda chwyta za serce.

Jeśli będziecie kiedyś w Rzymie, poszukajcie koniecznie w pobliżu Panteonu maleńkiej kawiarenki przy Via degli Orfani 84.

(Zdjęcia pożyczyłam stąd.)

dodajdo.com