A morze się napijemy?

Czy można już mówić o tradycji? W końcu TO dzieje się dopiero drugi raz... Po tym, jak stwierdzam, że "rozładowały mi się baterie", siadamy, każde nad swoim kalendarzem, i ustalamy terminy. I dochodzimy do wniosku, że tak, możemy jechać nad morze "wtedy i wtedy". Potem trzeba tylko zaklepać termin w naszym ulubionym apartamencie nad morzem, spakować siebie i psa i... jechać. Oczywiście, zawsze przedtem zdążymy się pokłócić - bo - na przykład - ja próbuję upchnąć w walizce zbyt wiele rzeczy jak na taki jeden mały weekend poza domem, a on tuż przed wyjazdem przypomina sobie o czymś niecierpiącym zwłoki i zamiast rozmawiać ze mną, gada przez telefon. Zawsze wyjeżdżamy przynajmniej pół godziny później niż planowaliśmy. Potem już tylko godzina w korku w Łomiankach, kilka kolejnych w drodze, przystanek pod pierwszym lepszym całodobowym sklepem, bo przecież "nie wzięłaś wina na wieczór" i "mogłeś mi przypomnieć" ;) Dojeżdżamy na miejsce, wchodzimy, zachwycamy się przestrzenią, surowym drewnem na podłodze i morskim błękitem ścian, pijemy kawę na czerwonej sofie i... jest dobrze. A rano - jest jeszcze lepiej, bo z okien widać morze.

Mój winiarski guru, Marek Bieńczyk, w swoich felietonach z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje przeforsować tezę, że "specjalne" butelki wina nie potrzebują specjalnych okazji. Mówi, że nie ma nic lepszego niż picie szampana tylko dla siebie, choćby we wtorek o 9.30 rano. Co o tym myślicie? To jest bliskie mojej życiowej filozofii - zdarzyło mi się ostatnio otworzyć butelkę znakomitego, nowozelandzkiego pinot noir tylko dla siebie. Przyznaję, kupiłam je "na specjalną okazję" i liczyłam na dobre towarzystwo. Wyszło, jak wyszło, więc wzruszyłam ramionami i otworzyłam sama. Bez okazji.  Z okazji kumulacji rozczarowań. Jaki z tego wniosek? Po pierwsze - łatwiej o towarzystwo do kawy, niż do wina. Po drugie - z winem łatwiej dość do porozumienia niż z mężczyznami.

Ale wracając do morskich weekendów. Do nich najbardziej pasuje szampan, bo nie dość, że, tak jak ten apartament, jest spełnieniem marzenia o luksusie, to łatwo wchodzi, i po wypiciu butelki wygląda się równie dobrze jak przed. Podobno Marylin Monroe od czasu do czasu wlewała sobie do wanny zawartość 350 butelek Dom Perignon. Hasło "pławić się w luksusie" w tym kontekście nabiera zupełnie innego znaczenia, prawda? Ja nie jestem aż taka wybredna. Wprawdzie mam słabość do celebracji, krochmalonych serwetek i lśniących kieliszków, co gorsza używam rodowych sztućców na co dzień, ale zdecydowanie wolę pić szampana niż się w nim kąpać... Może to być Moet & Chandon, może być prosecco od Clary, może być przyzwoite czerwone wino, choćby pachnący śliwkami merlot. W tym zestawie i tak najważniejsze, żeby Pan Bałtyk był na wyciągnięcie ręki.
dodajdo.com

5 komentarze:

Bardzo podoba mi się Twoja notka. To jedno z moich najlepszych wspomnień, utrudzeni, po nocy spędzonej na ławce w Barcelonie (uciekł nam autobus), po dotarciu na pole biwakowe około godziny 6 i odczekaniu na możliwość zameldowania się do 9,wyszliśmy na pobliską plażę, i wypiliśmy na niej (mocząc stopy w morzu) różowe wino wprost z butelki. Łyk po łyczku. :) Zagryzaliśmy konserwą.

Wyborne trunki dobrze jest pić samemu, ew. we dwoje. Ze względów czysto egoistycznych (więcej dla nas:)

Świetny esej - jak zawsze.a tu na deser:

http://theoatmeal.com/comics/coffee

A pochwalisz się, gdzie jest ten hotel?

Świetnie napisane i ja się z tym zgadzam!

Aniu, Gdańsk-Brzeźno. Ale to nie hotel, a mieszkanie, stąd taki klimat :)