W związku z tą piękna pora roku mam dla Was coś specjalnego. Kawę z malinami. To genialne połączenie, a wykonanie takiego drinka jest banalnie proste. Kupujemy sorbet malinowy (najlepiej Grycan albo Movenpick) i miksujemy go z pokruszonym lodem i mocną kawą. Najlepsza baza to espresso, ale w tym przypadku nie będę ortodoksyjna - i tak maliny grają pierwsze skrzypce. Proporcje to już sprawa indywidualna; choć uważam, że najlepiej wypada miks podwójnego espresso z 1/3 półlitrowego opakowania lodów (czyli jakieś 150 ml). To oczywiście porcja dla dwóch osób, bo takimi rzeczami nie wypada cieszyć się w samotności. ;)
Kawa? Lód? Maliny!
W związku z tą piękna pora roku mam dla Was coś specjalnego. Kawę z malinami. To genialne połączenie, a wykonanie takiego drinka jest banalnie proste. Kupujemy sorbet malinowy (najlepiej Grycan albo Movenpick) i miksujemy go z pokruszonym lodem i mocną kawą. Najlepsza baza to espresso, ale w tym przypadku nie będę ortodoksyjna - i tak maliny grają pierwsze skrzypce. Proporcje to już sprawa indywidualna; choć uważam, że najlepiej wypada miks podwójnego espresso z 1/3 półlitrowego opakowania lodów (czyli jakieś 150 ml). To oczywiście porcja dla dwóch osób, bo takimi rzeczami nie wypada cieszyć się w samotności. ;)
Cava z Rubikiem
W zasięgu wzroku, poza sieciówkami, była "Cava". Jakoś nigdy dotychczas tam nie zaglądałam, bo oboje nie przepadamy za lansiarskimi miejscami (notabene, chyba sobie kupię koszulkę z napisem: Nie byłam w Starbucksie:), ale deszcz był intensywny i właściwie nie mieliśmy alternatywy. Przysiedliśmy więc na zewnątrz pod daszkiem i obserwowaliśmy, jak ludzie mokną albo uciekają przed deszczem.

Z tego zbiegu okoliczności byłam potem bardzo zadowolona. W menu Cavy znajdują się bowiem rozmaite rodzaje kawy. Można zamówić kawę z Kenii z lekko owocowym aromatem, jest Danesi, czyli ręcznie zbierana specjalna odmiana Arabiki, Kona z Hawajów no i oczywiście Blue Mountain. Poza tym - fantastycznie ogromne desery - szarlotka zajmowała cały talerz, była ciepła i aromatyczna, a poza nią - moje ukochane desery, czyli bezy. Odpłynęłam.
Nie skosztowałam kawy z Kony, pomyślałam, że na 25 ml espresso za ponad 20 PLN muszę poczekać do jakiejś specjalnej okazji, ale zwykła serwowana tam kawa jest przyzwoita. Może trochę kwaśna, ale nie aż tak, żeby mi to przeszkadzało. Zamówiłam podwójne espresso, żeby się dokładnie rozsmakować. I chociaż rzeczywiście obok siedziała zlansowana do granic możliwości para, której rozmowy nawet nie przytoczę, a w drzwiach minęliśmy się z Rubikiem i jego ciężarną żoną, to jednak wrócę tam na pewno i polecam jako przystanek podczas spaceru Traktem Królewskim.
CAVA
ul. Nowy Świat 30
Warszawa
www.cava.pl
Kawa z pająkiem
Widzieliście kiedyś takie krzesło?!
Portal kulturalny wp.pl napisał dziś (no dobra, sama napisałam) o młodym rzeźbiarzu Wojtku Józefowiczu. Facet jest niesamowity, a jego krzesła po prostu zwalają z nóg, choć w przypadku krzeseł to chyba nie najszczęśliwsze porównanie. Żeby było ciekawiej - nigdy nie kończył żadnych artystycznych szkół, kursów, nie uczył się od profesorów. I to z przekonania - twierdzi, że to ograniczałoby jego sposób patrzenia na świat, bo każdy nauczyciel chciałby go w jakiś sposób upodobnić do siebie.
No dobrze, ale co to ma wspólnego z kawą? Ano właśnie - pod artykułem pojawił się komentarz "siedząc na jednym z jego krzeseł - bardzo oryginalnym i nowoczesnym - poczułam, że w taki sposób mogłabym odpoczywać co wieczór. Po całym dniu szalonej pracy i życia w biegu, spokojny wieczór z latte z miodem i cynamonem i laptopem na kolanach.... Zdecydowanie tak. Zdecydowanie na jednym z mebli jego projektu."
I teraz tak się zastanawiam, czy to ktoś z Was pisał, wiedząc, że sztuka i kawa to moje dwie pasje, czy może ktoś trafił zupełnym przypadkiem?
Tak czy inaczej - trudno się nie zgodzić - picie kawy wymaga odpowiedniej oprawy. Ta sama filiżanka wypita w biegu gdzieś między kuchnią a salonem nie będzie smakowała tak samo, jak wtedy, gdy będziemy mogli się nią delektować we wspaniałym fotelu.
Tam, gdzie pił kawę pan Chagall

Książki "do czytania" to zupełnie inna kategoria i traktuję je z większą czcią. Nie piszę w nich, nie podkreślam i nie zaginam stron. Od pewnego czasu również nie pożyczam, bo albo wracają po pół roku, albo wcale, a ja się z książkami związuję emocjonalnie. Zdarza mi się nawet czytać od czasu do czasu cudzą książkę, a potem kupić ją tylko po to, żeby sobie stała na półce, żebym o niej pamiętała, choć prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś ją przeczytam od deski do deski jest znikome - te, które czytałam wielokrotnie, można by policzyć na palcach jednej ręki.

Najsłynniejsze kafejki literackie Europy to mój najnowszy nabytek. Mam problem z klasyfikację - jest trochę albumem, troche przewodnikiem, a trochę taką zwykłą książką "do poczytania". Jeśli ciekawi jesteście, gdzie Balzak zamawiał pół litra kawy na raz, w której kawiarni Picasso spotykał się z Chagalem i dlaczego Simone de Beauvoir i Jean-Paul Sartre siadywali przy oddzielnych stolikach, to ta ksiązka powinna Was zainteresować. Zawiera kilkadziesiąt historyjek, które moim zdaniem byłyby świetne jako kanwa innej, o wiele dłuższej opowieści.
Choć oczywiście i ta książka ma sporo minusów. Pierwszy, i największy (dosłownie), to format. Wydawcy nie przyszło do głowy, że ktos mógłby chcieć zwiedzać np. Paryż z tą książką w ręku, i nadał jej formę 25x30 cm. Po rozłożeniu zajmuje mi pół stołu, nie sposób zabrać jej ze sobą do tramwaju, w łóżku też zresztą czyta się niewygodnie.
Kolejna sprawa to fotografie. Przecież kawiarnie to taki wdzięczny temat! Autorem wiekszości zdjęć jest Andrew Midgley, podobno zawodowy fotograf, ale mam przeczucie, że sama wykonałabym tę pracę lepiej... Fotki z "Kafejek" są sztampowe do bólu.
Wstęp wygląda trochę tak, jakby autorka książki, Noel Riley Fitch, nie mogła się zdecydować, czy to ma być książka dla kawowych laików, czy dla osób już nieco zaznajomionym z tematyką. Wyszło tzw. niewiadomoco, i to zdecydowanie za długie, ze zdaniami wypełnionymi słowną watą.
I na koniec cena. 65 zł. Uzasadniona formatem, jakością papieru i sztywną okładką, jednak, co tu dużo mówić, nie wiem, czy dla wiekszości czytelników nie lepszą inwestycją byłaby nowa książka Jamiego Olivera. ;)
A jakie książki Wy lubicie? Które kucharskie uważacie za godne polecenia, a które w praktyce okazały się kompletną porażką?
Kasyno zawsze cię oszuka!
Od kilku dni jestem w kasynie. Dokładnie w Casino Vilamoura, w Algarve, na południu Portugalii. Przyjechałem jako dziennikarz na wielki turniej pokerowy, w którym grało ponad 400 osób, między innymi Robert Kubica. Poker jest niesamowity, ale to historia na zupełnie inny wpis, pewnie na innym blogu. Kasyno też jest niesamowite, jako zjawisko samo w sobie. Ludzie wchodzą do środka i wyłącza im się mózg. Całkowicie.
100, 200, 500 euro, banknoty jeden po drugim są wymieniane na żetony, które lądują potem na stole do ruletki. Rach, ciach, ciach, kulka w ruch, po czym krupier przeciąga stosik żetonów na stronę kasyna. Co parę chwil ktoś coś wygra, co tyko bardziej nakręca grających, którzy i tak zaraz stracą swoje wygrane. Zasada jest jedna: kasyno zawsze wygrywa!
I o ile jeszcze można próbować zrozumieć tych, którzy grają w ruletę czy Black Jacka, bo jednak mają jakikolwiek wpływ na grę, to setek ludzi wrzucających kolejne pieniądze do jednorękich bandytów i bezmyślnie naciskają przycisk: START, nie jestem w stanie pojąć. Nic od nich nie zależy, na nic nie mają wpływu, o niczym nie decydują. Ich rola jest prosta: wrzucać, wrzucać, wrzucać...
Kasyno zawsze wygra, zawsze cię oszuka. Ja o tym wiedziałem i ani myślałem, żeby siadać do gry. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że na kawie też oszukują!
Zamówiłem espresso, gość zażartował "espresso to porto or espresso to lisbon?". Ale potem już tak wesoło nie było. Kwaśna, strasznie gorąca i ogólnie paskdna. Ale z drugiej strony - co się dziwić. Przecież ludzie nie przychodzą tam na kawę, a kiedy grają, to są w takim amoku, że nawet olej silnikowy by wypili!
J.
Pizza lejt – kofi fri, czyli korespondencja z Portugalii
„Aj giw ju e kofi fri bikołz jor pizza łos lejt” – powiedziała mi urocza Portugalka kiedy kończyłem wczorajszą kolację. Akcent był koszmarny, podobnie niestety jak rzeczona pizza. Cóż, trafiłem do kurortu w najgorszym znaczeniu tego słowa (Algarve, koło Faro, na samym południu Portugalii). Nie polecam, nic fajnego, o niebo lepiej jest na zachodnim krańcu Portugalii, chociażby w Estoril. Algarve jest paskudnie modne wśród Niemców i Anglików (naprawdę nie wiem, która nacja jest gorsza na wakacjach, jedni i drudzy zachowują się jak szarańcza).
Ale zostawmy emerytów, którzy wygrali wojnę razem z emerytami, którzy przegrali wojnę, a skupmy się na tym, co naprawdę ważne – na kawie. Tak jak pisałem: kurort koszmarny, akcent koszmarny, pizza koszmarna. Ale kawa – kawa nie koszmarna, a nawet znakomita. I to wcale nie dlatego, że gratisowa.
Swoją drogą, w Polsce niestety nigdy się nie spotkałem z czymś takim. A tutaj – pani sama z siebie przyszła i zaproponowała darmową kawę, bo spóźniła się z pizzą. Rzeczywiście, trochę się naczekałem, ale nawet nie zwróciłem jej uwagi, nic nie powiedziałem, ani nawet nie miałem skwaszonej miny, bo w oczekiwaniu na kolację raczyłem się winkiem (też nie koszmarnym). Co więc miałem zrobić? Odmówić kawy po kolacji, w dodatku gratisowej? To przecież grzech, a już Wam pisałem, że ja w delegacjach nie grzeszę.
Dla porządku – knajpka nazywa się Spazio Venezia i znajduje się w marinie w Algarve. Jest jedną z wielu włoskich knajpek, obok stoją też trzy chińskie, dwie indyjskie, dwie japońskie, Pizza Hut, McDonald’s, trzy restauracje fusion i kilkanaście pubów nastawionych na Anglików (codziennie transmisje meczów piłkarskich na wielkich telebimach, angielskie piwo i fish&chips – doprawdy nie rozumiem, po co jadą na wakacje, skoro za granicą robią dokładnie to samo, co u siebie?!). Wracając do sedna: portugalskiej knajpy nie znalazłem ani jednej.
Jak na nie znoszę kurortów! Nawet jeśli „giw mi e kofi fri”...
J.
Jak zgrzeszyć podczas delegacji i sprawić przyjemność żonie
Ale żeby na lotnisku? A jednak. We Włoszech spędziłem tylko 2 godziny. W sam raz, żeby przejść z jednego terminala lotniska Mediolan Malpensa na drugi, odebrać bilety i... Cóż, zostało pół godziny do odlotu. Grzechem by było nie skorzystać i nie wypić kawy z nieodłącznym croissantem. A ja może i jestem grzesznikiem, ale nie w sprawach kawy.
„Bon caffe” to mini kafejka na lotnisku. Sprzedaje kawę, kanapki i rogaliki po złodziejskich, iście lotniskowych cenach. Inna sprawa, że 1,90 euro za filiżankę espresso to dużo, jak na Włochy, gdzie zazwyczaj kawa kosztuje około 1 euro. Ale przeliczmy to na złotówki – wyjdzie koło 10. Gwarantuję wam jedno: takiej kawy w Polsce za dychę nie znajdziecie...
Jeszcze jedna refleksja na koniec. Pisałem wczoraj, jak ciężko odnaleźć się miłośnikowi kawy z Polski w Stanach, gdzie do każdej filiżanki dodają gratis kanister mleka i najchętniej pół kilo cukru. Ale tak naprawdę przecież my dopiero się uczymy pić kawę tak, jak Pan Bóg przykazał. Pomyślcie sobie, jak muszą się czuć w amerykańskich kawiarniach Włosi. O, Mamma mia!
J.
Starbucks nie daje wyboru
Z kawą w USA jest kłopot. Kłopot nazywa się Starbucks. Żeby nie było – nie mam nic do sieciówek, do McDonaldsów, Burger Kingów, Pizzy Hut, Starbucksa, Microsoftu i innych globalnych produktów. Mam tylko problem z brakiem jakiejkolwiek możliwości wyboru i to w kraju, który chlubi się tym, że jest ojczyzną wolności, demokracji itp.
Wybór? Wolne żarty!
Byłem przez weekend w San Diego, więc wybrałem się na poszukiwanie kawy. Trafiłem do wielkiego, iście amerykańskiego centrum handlowego. Nazywało się Balboa Park, co dla mnie, jako miłośnika boksu, brzmiało bardzo zachęcająco. Z kawą jednak już tak dobrze nie było. W całym centrum było pięć kawiarń: Starbucks na parterze, Starbucks na pierwszym piętrze, dwa Starbucksy na drugim piętrze, Starbucks na trzecim piętrze i dla odmiany – Starbucks na czwartym piętrze!
Ja wszystko rozumiem, wiem, że to ulubiona kawa Amerykanów itp, itd. Ale dla mnie to jakieś przegięcie! I wcale mi nie chodzi o to, że do każdej kawy tam jest kanister mleka gratis! Gdyby to była sieć podająca nawet najwspanialsze włoskie epsresso – też bym uważał, że taka monopolizacja to coś dziwnego.
Inna sprawa, że dla nich Starbucks to coś więcej niż kawa – to styl życia (całkiem ładny slogan mi wyszedł, nie?). Mieszkałem w hotelu Marriott Marina, pięć gwiazdek (nie żebym się chwalił, bo nie ja za to płaciłem, mnie na takie hotele raczej nie stać). Na dole restauracja i naprawdę przyzwoite śniadania, wliczone w cenę pokoju (trudno się dziwić, że wliczone, skoro nocleg kosztuje prawie 400 dolarów!). Ale w restauracji w porze śniadaniowej dziwnie pusto. Czemu? Bo w lobby hotelowym jest Starbucks! Mnóstwo ludzi rezygnuje z hotelowego śniadania, bo woli w swojej ulubionej sieci kupić litr mleka zabarwionego kawą i dwa muffinki czy inne donuty. Inna sprawa, że takie menu jest... niezwykle dietetyczne jak na tamtejsze zwyczaje. Standardowe śniadanie (American Breakfast) wygląda tak: jajecznica, smażony bekon, smażone kiełbaski, gotowana fasola, zapiekanka z ziemniaków, omlet z szynką, do tego sery, wędliny, pieczywo, tosty, potem owoce, obowiązkowo ze dwie szklanki soku pomarańczowego. To niby jest bufet i każdy bierze, co chce, ale uwierzcie mi, że niemało było takich, którzy... brali wszystko! I jak tu się dziwić, że co drugi tam ma tak koszmarną nadwagę, że poseł Ryszard Kalisz mógłby uchodzić za prowadzącego zdrowy tryb życia mężczyznę o średniej wadze.
Mam jednego kolegę, który częstowany czymś słodkim mówi zawsze: dziękuję, ale ze słodyczy najbardziej lubię śledzie. Ja w takim razie mogę powiedzieć: z amerykańskiej kawy najbardziej lubię... tequillę!
Na koniec dwie wiadomości: dobra i zła.
Zła jest taka, że I.nna znów jest przez kilka dni słomianą wdową, bo znów musiałem służbowo wyjechać i to po zaledwie 15 godzinach od powrotu z USA.
Dobra jest taka, że teraz jestem w kraju, który o kawie ma nieco większe pojęcie. Gdzie? Zajrzyjcie jutro na kawowego!
J.
Meksykański słoń pod Neptunem

Jak Maraska na ten przykład.


Wnętrze tego lokalu na szczęście nie jest ani nowoczesne, ani minimalistyczne. Bordowa tapeta, ciężkie stoliki z ciemnego drewna, tapicerowane krzesła. Świetnie wpisuje się w klimat starej kamienicy. Na ścianach wiszą stare reklamy słodyczy i całkiem nowe fotografie statków. Można zamówić espresso z konkretnego gatunku kawy (10 zł). Mój wybór padł na Meksyk Maragogype, o charakterystycznie dużych ziarnach (większe od innych kaw o 1/3). Podobno przed I wojną światową był to jedyny rodzaj kawy spożywanej w niemieckich domach, ale i w Polsce dobrze się kojarzy - na targach w Krakowie, gdy w maju 2007 wystawiono tę kawę do degustacji, w ciągu 1/2 godziny wykupiono cały dzienny zapas kawy przeznaczonej do sprzedaży. Na liście moich ulubionych kaw zajmuje bardzo wysoką pozycję i ciekawa byłam, czy w Marasce będzie smakowała tak samo dobrze jak ta, która pijam w domu.
Test wypadł pozytywnie. Espresso z maragogype, podane ze szklanką wody i czekoladką, było takie jak trzeba - gładkie, lekko kwaskowate, z minimalnie wyczuwalną nutką koniaku. Ani cienia goryczy. Jest dobrze. :)
Na zakończenie muszę jeszcze pochwalić obsługę. Już dawno w żadnej kawiarni nie byłam tak miło potraktowana, choć trochę pomarudziłam nad kartą i przed gablotką z porcelaną stałam trochę dłużej niż nakazuje przyzwoitość. ;) Fakt, że byliśmy tam z J. jedynymi klientam (mało kto wchodzi w Polsce na espresso po 20.), ale panie były tak naturalne, że można odnieść wrażenie, iż traktowanie klientów jak gości w Marasce jest standardem.
Maraska
Gdańsk, ul.Długa 31/32
www.maraska.pl
(foto moje)
Gorzko, gorzko....

Ostatnio byłam tam jeszcze zimą, i odniosłam wrażenie, że to martwe miejsce. Puste place, pozamykane lokale, nigdzie żywego ducha. Nie wiem, czy to pora roku, czy też długi weekend sprawiły, że tym razem starówka była zupełnie inna. Mnóstwo ludzi, ogródki restauracyjne przed każdym lokalem, kilometrowa kolejka przed lodziarnią... I dobrze, widać, że wreszcie ludzie wyszli na ulice, zamiast do centrum handlowego. ;)
Kłopot pojawił się w momencie, kiedy postanowiliśmy przysiąść w którymś z tych ogródków na kawę. W poszukiwaniu wolnego miejsca zaszliśmy aż na Freta. Minęliśmy To lubię, bo mieliśmy ochotę na zupełnie nowe miejsce. Belle Epoque nie zachwyciła nas wystrojem - chyba miało być klimatycznie, a wyszło jak pomieszanie babcinej szafy z nieudolnym naśladownictwem Fukiera. Restauracja Fret a porter zaintrygowała nas nazwą, ale nie było wolnych miejsc. W końcu wolny stolik znaleźliśmy w Galerii Freta.
Miła obsługa, doniczka niezapominajek na każdym stoliku, spory wybór kaw - to zdecydowanie na plus. Kolejny plus to śliczne kuliste szklanki, w których podano wodę do espresso. I na tym dobre wrażenia się kończą. Kawa była gorzka. Przegrzana. Pianka na espresso macchiato wyglądała, jakby ktoś łyżeczką nałożył czapę ze spienionego ludwika - z jogurtową konsystencją nie miało to nic wspólnego. Cukier do tego podano w saszetkach. Niby nic złego w tym nie ma, ale każda z tych saszetek była "reklamówką" innej firmy. Nie wyglądało to ładnie, zwłaszcza w połączeniu z takim wysmakowanym wnętrzem i piękną porcelaną.
I jeszcze słówko o deserach. Puszysty sernik z gorącą czekoladą nie był ani puszysty, ani z czekoladą. To po prostu przyciężki kawałek bardzo słodkiego ciasta z równie przesłodzoną czekoladopodobną polewą. Dolce Vita - deser lodowy z bananami i bita śmietaną również był rozczarowujący.

espresso - 8 zł
espresso macchiato - 8 zł
dolce vita - 15 zł
sernik - 11 zł
W sumie 42 zł za kawę z deserem dla dwóch osób. Ceny zwykłe jak na tę lokalizację, ale nijak się mają do jakości. Jak za przegrzaną kawę i pseudosernik zdecydowanie za drogo.
Galeria Freta
ul. Freta 39
Warszawa
C[i]ała w kawie
Kawę uwielbiamy nie tylko za smak, ale także za zapach. Niektórzy zapewne nawet wolą aromat niż smak - sama nierzadko (zwłaszcza w podróży) decyduję się na kawę, o której z góry wiem, że nie zachwyci mnie smakiem, robiąc to ze względu na aromat, który zawsze poprawia mi nastrój.
Toteż byłam wniebowzięta, kiedy wpadły mi w ręce próbki cukrowego peelingu i balsamu Organique z nowego cyklu Terapia Kawowa. Przyznam, że pachną bosko. Może trochę słodko, ale i tak oba produkty sprawiły mi wiele przyjemności. Balsam wchłania się umiarkowanie szybko, trzeba jednak trochę postać jak nas Pan Bóg stworzył, zanim założy się ubranie, co niestety w moim przypadku oznacza, że nie mogę się tym delektować rano przed pracą. Obawiam się też, że jak przyjdą upały, to zapach kawy może nas trochę drażnić. Ale teraz jest rewelacyjnie. Chodzę i wącham swoje ręce:) Żal ściska, że próbki się zaraz skończą, a całe opakowanie niestety jest dość drogie: 400 ml peelingu cukrowego kosztuje 87 zł, a tyleż samo balsamu - 83 zł. Cena w stosunku do produktu jest do przyjęcia- w końcu to kosmetyki, którym można bardziej zaufać niż jakimś dove'om czy innym balsamom hurtowo sprzedawanym we wszystkich kioskach. Tym niemniej to jednak zawsze wydatek, który może lepiej przeznaczyć na 2 kilo znakomitej kawy importowanej z Włoch lub na przyzwoitą kafetierkę.
Jeśli jednak cierpicie na nadmiar grosza, to polecam. Można nabyć w Mydlarniach oraz w Organique (www.organique.pl). Wrażenia gwarantowane!:)
Wstawaj na kawę
Kawa, sok i tosty z czekoladą... Tak powinna wyglądać idealna pobudka. I tak jest w weekendy albo na wakacjach. Niestety w ciągu tygodnia brakuje czasu na celebrację. Wygląda jednak na to, że ktoś znalazł rozwiązanie tego problemu. Co powiecie na kawobudzik? Obudzi zapachem kawy, naleje soku do szklanki, przyrządzi tosty i nie będzie oczekiwał rewanżu za taką miłą pobudkę. Ja wiem, że kawa z takiego automatu to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ale zaspany tygrys nawet takie coś wypije z wdzięcznością za to, że mógł kilka minut dłużej pospać...

Na lody do Włocha

Mam dobre wieści. Po pierwsze, to jeden z nielicznych całorocznych lokali na Monciaku. Po drugie, lody są pyszne. Po trzecie - kawa jest dobra. Espresso wygląda jak espresso. Ma ładną cremę, odpowiednią objętość, jest gęste, aromatyczne i podane w podgrzanej filiżance. Gorsza wiadomość jest taka, że prawie zawsze są tam kolejki, i to mimo dość wysokich cen (espresso 8 zł, doppio 15, gałka lodów 2,50).
Pewnie zastanawiacie się, czy warto zaszaleć? Myślę, że tak. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że na spacer po Monciaku nie chodzi się codziennie, a pobyt tam zwykle oznacza urlop i mile spędzony czas, więc jesteśmy na przyjemności skłonni wydać więcej niż zwykle. Zresztą, jaka jest alternatywa? Grycana tam nie widziałam, a to moim zdaniem jedyna marka, która mogłaby być dla Włocha poważną konkurencją. Naprzeciwko można kupić pokręcone lody Soprano, których nie jestem fanką, i ilekroć widzę taką obskurną budkę, zastanawiam się, gdzie jest sanepid. Poza tym koło budki Soprano nie ma jak usiąść, więc póki co pozycja Włocha z estetycznymi stolikami z malowanego na biało drewna wydaje się niezagrożona. I dobrze.
Milano
ul. Bohaterów Monte Cassino 58
Sopot
Trzeciej szansy nie będzie
Miałam pewne opory, ponieważ kiedyś już tam byłam... Wtedy próbowałam zamówić pierogi ze szpinakiem. Obsługa przyjęła zamówienie, po czym po 10 minutach okazało się, że tych pierogów nie ma. Ok, nic nie szkodzi, zamówiłam inne. Po kilkunastu minutach okazało się, że tych też nie było. No to może nie pierogi, tylko sałatka. Ale z kilkunastu pozycji w karcie tego dnia dostępne były tylko dwie, na które nie miałam ochoty. Wyszłam więc wtedy stamtąd głodna i zła, bo straciłam 40 minut i nie doczekałam się ani realizacji zamówienia, ani przeprosin.
Tym razem też byłam głodna, i choć nieco zrażona poprzednią wizytą, postanowiłam Monte Eco dać druga szansę. Wszystkie stoliki były zajęte, więc weszliśmy do środka. J. podszedł do baru, bo nigdzie nie widać było obsługi. Pani za barem właśnie liczyła pieniądze, wyraźnie niezadowolona, że jej przeszkadzamy.
- Czy można tu coś zjeść? - zapytaliśmy
- Nie - warknęła - Zamknięte.
- Już? - zdziwił się nieopatrznie J.
No i się zaczęło. Dostało nam się, że przeszkadzamy w liczeniu, że wchodzimy w nieodpowiednim momencie i za to, że pani się nie wyspała, i dlatego dziś zamyka wcześniej... - No przecież my też musimy się kiedyś wyspać - stwierdziła, takim tonem, jakby to była druga w nocy, a nie 20.30. Wyszliśmy stamtąd z mocnym postanowieniem - nigdy więcej.
Nie opiszę więc ani atmosfery, ani cen, ani tym bardziej jakości potraw, bo nie dane nam było ich spróbować. Na kolację zjedliśmy zapiekanki z Wild Bean Cafe na stacji BP. Gorące, chrupiące, prosto z pieca. Kawa też była dobra, o niebo lepsza niż w wielu kawiarniach. Obsługa taka, co to się uśmiechnie i pożartuje - bez porównania z wyżej wspomnianą panią. Wild Bean Cafe mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto chce coś przekąsić i nie ma ochoty wozić w samochodzie termosu z kawą. Do Monte Eco nie idźcie.
Monte Eco
ul. Bohaterów Monte Cassino 39, Sopot
oficjalne godziny otwarcia: 10:00-02:00 ;)
And the oscar goes to...


Kreativ Blogger od Piotra Ciemnego
Uprzejmie dziękujemy, jest nam bardzo miło, i niemałą mamy satysfakcję, bo Kawowy narodził się nie bez wątpliwości, czy to się uda i czy to nie za wąski temat.
Nie nagradzamy dzisiaj nikogo, choć każda z nas miałaby wiele typów. A że nie możemy zwołać posiedzenia jury, zamiast nagród obiecujemy, że będziemy się starały mielić Kawowego zgodnie z Waszymi oczekiwaniami :)