W najbliższy weekend, przy okazji ślubu Magdaro, będę w Krakowie.:) Jeszcze nie wiem, jak to będzie wyglądało czasowo, ale do jakiejś kawiarni na pewno się wybiorę. I stąd moje tytułowe pytanie... Co polecacie w Krakowie? Gdzie warto zajrzeć na kawę?
Gdzie na kawę w Krakowie?
W najbliższy weekend, przy okazji ślubu Magdaro, będę w Krakowie.:) Jeszcze nie wiem, jak to będzie wyglądało czasowo, ale do jakiejś kawiarni na pewno się wybiorę. I stąd moje tytułowe pytanie... Co polecacie w Krakowie? Gdzie warto zajrzeć na kawę?
W deszczu cafe
Z racji tego, że znów jestem słomianą wdową (J. na Wimbledonie wcina truskawki), i mam sporo wolnego czasu, nadrabiam zaległości towarzyskie. Plan był taki - zaprzyjaźniona para wpada do mnie na kolację. Ale w międzyczasie na moją klatkę schodową wparowali robotnicy. Wiercą, kują, tynkują, gładzą i malują - cholera ich wie, dlaczego wykonują te czynności jednocześnie, ale efekt jest taki, że wszystko spowite jest białym pyłem. Syf straszny, hałas jeszcze gorszy.... Głupio tak zapraszać gości na plac budowy, więc umówiliśmy się na mieście, pod Rotundą. Zanim dotarłam na miejsce, okazało się, że oni już są, i czekają w kawiarni, "bo zimno i pada". W której? "W biegu cafe", koło Domów Centrum. Po cichu liczyłam na jakąś knajpkę na Chmielnej, ale jak pada, to co robić...

Niestety, mam złe wiadomości. W "W biegu cafe" na Marszałkowskiej wcale nie jest lepiej. Żeby wejść do sali na górze, trzeba było minąć dwa wiadra z brudną wodą i mopami. W środku tłok, kilkanaście stolików, przy każdym kilka osób. Duszno, klima jak widać (i czuć) nie działa tak, jak powinna. Przejrzałam kartę, przy czym od razu zostałam uprzedzona przez moich towarzyszy, czego nie zamawiać, bo nie ma. ;) To po co taka karta, w której nie ma połowy pozycji? No nic. Poczekaliśmy jeszcze ze 20 min na obsługę, po czym przyczłapała dziewczyna, z kwaśną miną i tłustymi włosami. Obraz nędzy i rozpaczy, którego dopełniały turkusowe skarpetki, jaskrawo odcinające się od czarnych rajstop i czarnych butów. Ja rozumiem, że ona jest zmęczona, że jej też jest gorąco, i że obsługa kilkunastu zatłoczonych stolików to może być trochę za dużo jak na jedną osobę. Ale prawda jest taka, że u mnie z taką miną nie pracowałaby nawet jednego dnia. I to wcale nie dlatego, że taka wredna jestem. Po prostu uważam, że nie każdy się nadaje do pracy z ludźmi.
Zamówiłam doppio (6 zł) i kruszonkę z leśnymi owocami (11 zł). Ania latte z lodami, Łukasz już był po kawie, więc poprosił o piwo. Minęło kilkanaście minut, zanim przyszło nasze zamówienie, a i tak bez piwa. I teraz gwóźdź programu. Doppio w zimnej filiżance, z marnym śladem cremy, z wielką, czarną dziurą pośrodku. Na pierwszy rzut oka widać, że niedobre. I faktycznie, do tej pory nie wiem, czy było bardziej kwaśne, czy gorzkie. Ciasto trochę lepsze, choć trochę przysuszone. W latte nie było lodów. Zanim piwo do nas dotarło pianka już dawno zdążyła opaść.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, pozachwycaliśmy się widokiem moknącej w deszczu Chmielnej (widok z okna, a właściwie szklanej ściany, to chyba jedyny atut tego przybytku) i już mieliśmy wychodzić, kiedy ktoś nas poprosił o 2 zł. Jakiś menel wszedł do kawiarni i chodził od stolika do stolika, prosząc każdą napotkaną osobą o kilka złotych, i nikt z obsługi nie pofatygował się, żeby go stamtąd wyprosić. Bez komentarza.
W biegu cafe
ul. Marszałkowska 104/122
Warszawa
wbiegucafe.pl
Marchewkowe pole

O tym, że kofeina skłania do "samobójstwa" zniszczone przez szkodliwe działanie UV komórki przekonano się, prowadząc badania na myszach. Teraz naukowcy potwierdzili ten mechanizm na podstawie badań ludzkich komórek. To bardzo dobre wieści, bo nowotwory skóry są jednymi z najczęstszych postaci raka u ludzi, a ich główną przyczyną jest nadmierne przebywanie na słońcu. Jeżeli dalsze badania potwierdzą ochronne działanie kofeiny i bezpieczeństwo jej stosowania na szeroką skalę, to prawdopodobnie niedługo będziemy smarować skórę zawierającymi ją preparatami. Póki co można się wspomagać "od wewnątrz", popijając na plaży kawowe drinki.
Podobne właściwości ma marchewka. Zawdzięcza zawartemu w niej składnikowi o nazwie falkarinol, który redukuje ryzyko rozwoju raka nawet o 33 proc. Okazuje się jednak, że aby w pełni z niego korzystać nie powinno się kroić marchewki przed gotowaniem. - Gdy naukowcy zbadali zawartość falkarinolu w marchewce, która była pokrojona przed gotowaniem, okazało się, że zawiera ona o 25 proc. mniej tego korzystnego składnika niż marchewka gotowana w całości - donosi PAP.
Krojenie marchewki powoduje, że podczas gotowania wypłukuje się więcej składników odżywczych. - Jeśli ugotujemy ją w całości, zamkniemy w środku nie tylko składniki odżywcze, ale też smak - mówi autorka badań, dr Kirsten Brandt z Uniwersytetu w Newcastle, która cztery lata temu wraz z duńskimi naukowcami odkryła prozdrowotne właściwości zawartego w marchewce falkarinolu.
Widzicie, kochani czytelnicy, jak to nigdy nie można być niczego pewnym... No bo chyba nikt z Was się nie spodziewał, że kiedykolwiek na Kawowym przeczyta o marchewce?
Zamiast truskawek
W tym biegu nie zdążyłam nawet zauważyć, jak się ten lokal nazywa. Chyba po prostu Cafe. Albo Caffee? Mieści się na rogu Słupeckiej i Grójeckiej i sprawia wrażenie, jakby istniał od zawsze. Wystrój trochę w stylu retro. Większość mebli wygląda jak nowe, które udają stare (względnie - są po renowacji) i ta zbieranina trochę gryzie się z nowoczesnym, podwieszanym sufitem z punktowym oświetleniem. Poza tym krzesła są za wysokie w stosunku do stolików. To sprawia, że jest niewygodnie, bo albo sie człowiek garbi, albo siedzi sztywno jak miotła. Jeśli tam traficie, polujcie na stolik z fotelem.
Ale dość marudzenia.Jest całkiem miła obsługa. Kawę można wziąć na wynos albo wypić na miejscu w porcelanie. Espresso kosztuje 6 zł, cappuccino 8. Piłam capu i było dobre. Nawet bardzo. Do tego szarlotka albo piernik za 12 zł. Na deser się nie skusiłam - jeśli ktoś coś tam jadł, to niech napisze w komentarzu, czy mu smakowało. :)
Reasumując - ta kawiarnia to przyjemne miejsce do niezobowiązującego spędzenia dłuższej chwili przy kawie. W sam raz na plotki, albo przystanek w drodze z pracy do domu. Wystroju wnętrza, mimo że nie w moim guście, też nie ma się co czepiać - pasuje do otoczenia, i myślę, że np. starsi ludzie, którzy wpadną na kawie po wyjściu z kościoła, będą się czuli w tym klimacie świetnie. Zresztą przy sąsiednim stoliku siedziała para staruszków i widać było, że im tu dobrze. I chyba to jest najważniejsze w tego typu lokalach. Żeby ludzie się w niej dobrze czuli, i żeby tworzyła się wokół nich jakaś społeczność, decydująca o charakterze miejsca. W końcu nikt nie lubi pustych kawiarni.
Cafe
ul. Grójecka róg Słupeckiej
Warszawa
Cappuccino i rogalik do filiżanki pod oknem
Zależnie od upodobań można kupić sobie najróżniejsze fotele:
dla sportowców
dla ekologów
dla miłośników motoryzacji

Poranny alarm

Chiny to kraj herbaty, kawa jest mało popularna. W efekcie do pracy ludzie dojeżdżają nie do końca obudzeni. ;) I stąd właśnie wziął się pomysł na reklamę kawy Maxwell House. Na podłodze windy w biurowcu przyklejono naklejkę ze zdjęciem dziury w podłodze. Każdy, kto chciał do niej wsiąść, z przerażeniem zauważał, że w windzie nie ma podłogi! Efekt? Natychmiast budził się do życia - czyli działo się z nim to samo, co po filiżance kawy.
Empik stawia na jakość
Tak samo rzecz się ma z ekspresami do kawy. Są produkty z najniższej półki, są średnie i dobre, są wreszcie wypasione. I do tej właśnie kategorii zaliczają się ekspresy La Marzocco, nazwane kiedyś na forum Caffe Prego „Rolls-Roycem wśród ekspresów”. Trudno się zresztą nie zgodzić z takim porównaniem, dość powiedzieć, że "Lama” to nie tylko ekspres najwyższej klasy, ale także designerskie dzieło sztuki (dosłownie, bo każdy model jest robiony ręcznie).
Jechaliście kiedyś Rolls-Roycem, lecieliście biznes klasą, albo chociaż piliście Dom Perignon? Z tej trójki testowałam tylko szampana, do dziś zresztą jestem w nim zakochana (niestety, bez wzajemności, skoro butelka kosztuje ponad 200 złotych). Okazuje się, że kawowy Rolls Royce jest na wyciągnięcie ręki. Nowopowstająca sieć kawiarni Empik Cafe postawiła na najwyższą jakość i nie oszczędzała na ekspresach (a z tego, co wiem, to takie cudo kosztuje około 40 tys. zł). Kiedy wchodzi się do lokalu, na dalszy plan schodzi wystrój, wygodne fotele, regały pełne książek prosto z Empiku, czy stoły z gazetami dla klientów. W oczy rzuca się tylko niesamowita, majestatyczna Lama.
Jak dobrze wiecie, odwiedzam niemało kawiarń, często niestety wychodzę zawiedziona. Dlatego teraz, kiedy w Empik Cafe zobaczyłam Lamę, moja pierwsza myśl była taka: „No, z takim ekspresem to chyba nie mogą spieprzyć kawy”. Cóż, pewnie mogli, ale tego nie zrobili, było pysznie, espresso (6 zł)i cappuccino (8 zł), w towarzystwie oryginalnych włoskich lodów „Furore” (2,5 zł za kulkę, sorbet pomarańczowy moim zdaniem nieco zbyt słodki) robiło wrażenie. Grzechem by było też nie pochwalić speca od marketingu za to, że do każdej kawy dodawali Newsweeka w prezencie (normalnie kosztuje 5 zł). Efekt? W kawiarni było pełno zaczytanych ludzi, co sprawiało wrażenie, że Empik Cafe to przyjazne, fajne miejsce z dobrą atmosferą. Prawdę mówiąc, dokładnie tak się czułam, i chyba nie była to kwestia gratisowego Newsweeka - podpadli mi, bo w artykule o blogach napisali, że polscy blogerzy to grafomani, a ich blogi interesują tylko autorów; w imieniu 7 tysięcy majowych i ponad 4 tysięcy czerwcowych Czytelników jestem szczerze oburzona!
A wracając do Lamy – kiedyś, jak już będę przeraźliwie bogata – kupię sobie taką. I jeszcze czerwone Alfa Romeo do kompletu. A co!
Empik Cafe
Galeria Mokotów
ul. Wołoska 12, Warszawa
Fret-a-porter, czyli biała dama na starówce
Nie wiem, czy ja mam takiego pecha, czy złą trasę obrałam... Tak, jak w kawiarniach sieciowych królują suche, przyciężkie muffiny, tak na starówce wszyscy kochają sernik. Wszędzie jest "pyszny", "tradycyjny", względnie "najlepszy", sąsiadujący w karcie z szarlotką, najczęściej na ciepło, z cynamonem i/lub lodami, rzadziej z najzwyklejszą kruszonką. Poza tym lody, czasem jakieś naleśniki z owocami (ale to już szczyt deserowej ekstrawagancji). O bezach można tylko pomarzyć. I tak się zastanawiam - czy sernik i szarlotka to rzeczywiście ciastka najchętniej zamawiane w kawiarni? Gdybym miała wskazać moje ulubione domowe ciasta, to sernik mojej mamy byłby na pierwszym miejscu. Szarlotka (koniecznie na kruchym spodzie) też byłaby na podium, prawdopodobnie obok ciasta drożdżowego z rodzynkami, po którym się wylizuje miskę palcami. To są smaki dzieciństwa, i zapach drożdży kojarzy mi się z mamą, która dawała mi rodzynki "do przebrania" i z niecierpliwym zaglądaniem przez szybkę piekarnika - czy to "już"? A jak nie, to "ile jeszcze?". Dlatego nigdy nie zamawiam w kawiarni sernika, szarlotki ani ciasta drożdżowego. Nie ma takiej opcji, żebym nie była rozczarowana. I wcale nie dlatego, że nie mogłam osobiście przebierać rodzynek. ;)
Szukałam więc tej bezy zawzięcie i już byłam bliska wstąpienia do Fukiera, bo mają tam fantastyczną "zupę nic z chmurkami", na szczęście przypomniało mi się, że mamy kryzys. A Fukier to zdecydowanie nie jest lokal na czas kryzysu. ;) Poszłam więc dalej, aż trafiłam na ul. Freta. A tam Fret@porter. Nazwa wpadła mi w oko już jakiś czas temu, ale póki co nie było okazji sprawdzić, co się za tym kryje.
Najpierw dostałam kawę z wodą, chwilę później deser. Tak wielki, że mimo fazy na bezę, nie byłam w stanie zjeść całej porcji. Beza niestety nie była z tych z ciągnącym się środkiem - ale taka biała, krucha w środku, i tak zaspokoiła moje oczekiwania. Espresso w tej sytuacji zeszło na dalszy plan. Wydawało mi się trochę zbyt kwaskowate, ale trudno mi ocenić, czy taki miało smak, czy to moje wrażenie po tych słodkościach. Zresztą, czego można się spodziewać po niemieckiej kawie, która udaje włoską? W Fret@porter serwują Piacetto (jedna z marek Tchibo Coffee Service) - zgodnie z nazwą, niczego wielkiego się po niej spodziewać nie należy. ;) I rzeczywiście. Jako chwilowe zaspokojenie apetytu na bezy Fret@porter sprawdziło się bardzo dobrze. Ale żeby się tam specjalnie wybrać na kawę? Chyba nie. Choć muszę przyznać, że filiżanki mają śliczne.
Fret@porter
ul. Freta 37,
Rynek Nowego Miasta, Warszawa
www.fretaporter.pl
David Liss – co z tą kawą

Kawa na czas kryzysu - testujemy mielonki z dolnej półki

Nasz test składał się z trzech etapów. Najpierw ocenialiśmy, jak kawa się prezentuje na sucho. Później zalaliśmy ją gorącą (nie wrzącą) wodą w szklankach - wąchaliśmy, smakowaliśmy i pluliśmy na potęgę (no co, tak robią rasowi kiperzy ;)). Ostatni test to próba przygotowania espresso. Za każdym razem można było przyznać maksymalnie 5 punktów. Każda z kaw testowana była "w ciemno" - tzn. nie wiedzieliśmy, co pijemy, bo próbki oznaczone były literami od A do F, i w kolejnych etapach testu było to zmieniane, żeby nie sugerować się wrażeniami z poprzedniego etapu. Wyniki okazały się zaskakujące.


Szóste miejsce zajęła kawa Maxwell House. Na opakowaniu nie ma żadnych informacji na temat tego, czy to robusta, czy arabika, czy może jakaś mieszanka. Mielonka okazała się niejednolita kolorystycznie, widać było trochę paprochów, prawie nie pachniała, sprawiała wrażenie zwietrzałej. Po zaparzeniu w szklance dało się wyczuć lekko orzechowy aromat, ale smak... No cóż, na 5 możliwych punktów otrzymała 1, z adnotacją "kwaśna jak cholera, blee".
Przedostatnie miejsce przyznaliśmy kawie z Makro o wdzięcznej nazwie Alvorada Admira. 85% robusta, 15% arabika. Na początku prezentowała się pięknie (jednolity kolor, brak paprochów, lekko dymny, przyjemny aromat), sprawiała wrażenie gładkiej jak aksamit. Niestety, po zaparzeniu okazała się najbardziej rozczarowująca ze wszystkich. Po zalaniu wodą na powierzchni utworzył się kożuch z kawowego pyłu. Aromat był intensywny, ale niezbyt przyjemny - skojarzył mi się z mokrą ziemią. Szybko okazało się, że to skojarzenie jest jak najbardziej uzasadnione. Mały łyk sprawił, że poczułam piasek w zębach. To samo było w teście espresso. W filiżance wyglądała dziwnie, a smak był cierpko-gorzko-stęchły. Co ciekawe - w kolbie po zaprzeniu nie było kawowego "ciastka", tylko błoto.
Niewiele lepiej wypadł lidlowski Bremer. Na opakowaniu brak danych na temat pochodzenia i składu kawy. Niejednolita kolorystycznie, z dużą ilością paprochów (znalazłam nawet patyczek i połamaną słomę?), zwietrzały. W szklance, kiedy paprochy już opadły, sprawiała wrażenie rozwodnionej. Smak - zbożowy, w ogóle nie kojarzący się z prawdziwą kawą. Lepiej wypadła zaparzona w ekspresie, trochę kwaskowata, z lekką nutą cytrusów.
Miejsce trzecie - Prima Finezja. Dość grubo zmielona, o dziwo nie była zwietrzała. Zapach intensywny, przyjemny, choć nie kojarzący się z niczym konkretnym. Napar w szklance dość gęsty, a sama kawa bardzo gorzka. To samo w przypadku espresso. Dla wielbicieli mocnych wrażeń, w końcu to 100 proc. robusty.
Gimoka byłą najdroższą kawą z naszego testowego zestawu, to ciemno palona mieszanka arabiki i robusty (pół na pół). Kolor prawie jednolity, niewiele pyłków w innym kolorze. Wyczuwalny aromat gorzkiej czekolady. Bardzo drobno, równomiernie zmielona, z przeznaczeniem do ekspresu ciśnieniowego, nie sprawdziła się jako "zalewajka". Na powierzchni pływały jakieś paprochy, i nie czuć już było gorzkiej czekolady, tylko suchą trawę. Jako espresso spisała się o wiele lepiej. Wysoka, trwała crema, gęste body. Jak dla mnie okazała się trochę zbyt gorzka, ale pamiętajmy, że szukamy kawy idealnej na czas kryzysu, a nie w ogóle. ;)
I wreszcie czas na zwycięzcę. Carrefour - Pur Arabica Expresso. Ciemno palona, stuprocentowa arabika, miała kolor gorzkiej czekolady (okazało się, że to ta najciemniejsza), równomiernie zmielona, bez niespodzianek w postaci patyczków ;) Aromat intensywny, dymny, może nawet trochę spalony, ale przyjemny. Jeden z testerów miał skojarzenie z jakimś alkoholem, drugi z orzechami laskowymi. Za wygląd i aromat mielonka dostała maksymalną ilość punktów. Da się pić jako zalewajka, a nawet jako przyzwoite espresso. Mogłaby być mniej kwaskowata, ale w porównaniu z resztą kaw, napar, jaki udało nam się z niej uzyskać był zaskakująco dobry.





Mielona kawa już z założenia jest gorsza niż ziarnista. Zwykle jest zwietrzała zanim jeszcze trafi do paczki, i w tym przypadku marzenie o bogactwie aromatów brzmi jak bajka o żelaznym koniu. Większość tanich kaw nie jest dostępna w ziarnach, a to, co można znaleźć w paczkach mielonek pozostawia wiele do życzenia i nigdy nie wiadomo, co w tym tak naprawdę siedzi - myślę, że piasek i patyczki to wierzchołek góry lodowej... Amatorzy taniej kawy patrzą na mnie jak na świra,kiedy mówię im, że palona kawa zawiera ponad 800 związków aromatycznych. Już im się nie dziwię. Skoro Prima w ubiegłym roku zdobyła Laur Konsumenta, to nie mam więcej pytań.
Oczywiście przy założeniu, że oszczędzamy, można tanią kawę pić. Ale przesadzać (z ceną) nie należy, bo nie dość, że niesmacznie, to jeszcze niezdrowo. Po piciu, a raczej trzymaniu w ustach (bo za każdym razem wypluwałam kawę i przed próbowaniem następnej płukałam usta) tej szajsowatej kawy cały dzień chodziłam rozbita, z pikawą i podrażnionym żołądkiem. Nie mam takich objawów nawet po wypiciu pięciu dobrej jakości kaw, i do tej pory zdarzyło mi się coś takiego tylko raz - w pracy, po granatowej Tchibo. Swoją drogą ciekawa jestem, co piją nasi Czytelnicy? Czy znacie jakąś tanią i dobrą kawę?
Zmysłowa kawa profesora Odello
Założenia są naprawdę proste: espresso to nie jest po prostu mała kawa z ekspresu. Kawa musi być odpowiedniej jakości, odpowiednio zmielona, potraktowana wodą o odpowiedniej temperaturze i pod odpowiednim ciśnieniem. Tylko spełnienie tych warunków (dokładnie określonych przez INEI) pozwoli nam uzyskać prawdziwe espresso. W Polsce wciąż ludzie myślą, że przepisy są po to, żeby je łamać i obchodzić. Ale z kawą tak się nie da. Albo się przestrzega pewnych zasad i uzyskuje espresso, albo nie. Koniec, kropka. A u nas panuje przekonanie, że może da się taniej, może można inaczej, prościej. Po co kupować droższą kawę, skoro w Tesco jest taniej? Po co iść na kawę do kawiarni, skoro mam w domu rozpuszczalną. Naród ciągle kombinuje i właśnie dlatego takie wykłady są strasznie potrzebne.
Zresztą, może powoli, krok po kroczku, ale zmierzamy w odpowiednim kierunku. Niedawno spotkałam w kawiarni panią, która próbowała zamówić kawę rozpuszczalną ze śmietanką. Zrobiła zdziwioną i rozczarowaną minę, kiedy dowiedziała się, że rozpuszczalnej nie podają. Ale widocznie była z kimś umówiona, bo zdała się na wybór baristy. Do filiżanki, którą dostała podchodziła jak pies do jeża. Ale macchiato smakowało. Mogę się założyć, że następnym razem nie poprosi o rozpuszczalną.
A wracając do kombinowania z kawą i nietrzymania się reguł: właśnie zjadłam kolację. Muszę pochwalić męża, bo dziś on gotował. Makaron z sosem pesto. Znacie przepis? Na pewno. Bazylia prosto z krzaczka, czosnek, oliwa z oliwek, świeżo starty parmezan i ewentualnie orzeszki piniowe. Po prostu pyszne! To teraz wyobraźcie sobie coś takiego: najtańszy makaron z Tesco, olej, bazylia w proszku, granulowany czosnek i starty ser podlaski. Pyszne? Nie sądzę...
I to jest właśnie cały sekret włoskiej kuchni - prostota i jakość. Składniki najsłynniejszych dań są banalnie proste. Ale żadnemu Włochowi nie przyjdzie do głowy kombinować i oszczędzać, dodawać oleju zamiast oliwy czy mielonki zamiast szynki parmeńskiej. I dokładnie tak samo ma się rzecz z kawą. Ma być prawdziwe espresso? Nie ma więc mowy o kompromisach.
Uratowana!
Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak to jest, że na kulinarnej mapie Warszawy wciąż znajdują się białe plamy. Potencjalnych klientów tysiące, w dodatku w centrum głównie takich, którzy kasy na jedzenie i picie nie żałują. A jednak. Niestety, jedna z takich białych plam znajdowała się właśnie w okolicach mojego biura (skrzyżowanie Siennej i Żelaznej).
Do tej pory wybór był żaden. Na jednym rogu knajpka Chicago, czyli przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałam coś zjeść. Dwa razy byłam, dwa razy moja obecność była wyraźnie nie w smak dwóm wrednym kelnerkom. Dziękuję, trzeciej szansy nie będzie. Na drugim rogu Zielona Oliwka - niby wszystko ok, ale coś mi w niej nie pasuje. No i dają paskudną kawę... A na trzecim rogu - restauracja sushi. Niestety, nie lubię. Na domiar złego jest zawsze pełna Japończyków, bo w naszym biurowcu jest jakaś azjatycka firma.
Przez ostatnie miesiące miałam realny problem z wyskoczeniem w pracy na szybkie małe co nieco (żeby nie powiedzieć lunch). W zasięgu kilku minut spacerem nie bardzo było cokolwiek sensownego. O próbie wypadu do Il Baretto już kiedyś pisałam, inne okoliczne lokale nie zasłużyły nawet na wzmiankę na Kawowym.
Życie ratował mi pan Nowakowski (pozdrawiam!), który tuż koło biurowca otworzył jeden ze swoich sklepików ze świeżym pieczywem i ciastkami (croissanty są prawie takie, jak we Włoszech, serio).
Aż tu nagle taka miła niespodzianka. Dosłownie 200 metrów ode mnie otworzyła się nowa knajpka - Restro. Taka trochę restauracyjka, trochę kawiarnia, trochę galeria zdjęć. Jest super. Jest blisko. I jest pysznie!
Wejście nie powala na kolana - pierwsze, co widać, to najtańszy ikeowy zestaw stół plus cztery krzesła (wiem, bo sama taki mam). Cóż, widocznie budżet nie był największy. Ale od razu uspokajam - na niczym więcej nie oszczędzali. Talerze fajne, takie zwykłe białe kwadraty. A sztućce po prostu cudowne, nie będę opisywać, trzeba zobaczyć i przetestować samemu. Skoro mowa o testowaniu - z czystym sumieniem mogę polecieć penne z kurczakiem, szparagami i serem pleśniowym (25 zł) oraz pieczonego karmazyna ze szparagami i babką ziemniaczaną (29 zł). Rybkę polecił nam kelner, który był dokładnie taki, jak lubię. I wcale nie mam na myśli piwnych oczu i ładnej koszuli, tylko to, że był swobodny, rozmowy, potrafił doradzić i nie był namolny.
No i kawa. Cafe Vergnano, we wszystkich podstawowych (espresso, macchiato, cappucino, americano i latte), bardziej wyszukanych (romano, siciliano) oraz mrożonych wersjach. Wszystko w ładnych filiżankach, oczywiście z wodą do espresso i w dobrej cenie - espresso za 5 złotych to wciąż wyjątek w warszawskich knajpkach.
Restro
ul. Pańska 57
Warszawa
www.restro.pl