Alma de Cuba. Kawa z Karaibów

- Jeśli Hiszpania, z jej corridą, rycerzami i żeglarzami, to męski kraj, jej była kolonia, Kuba, jest kobietą. Zapach, rytm, orgia kolorów – tak o Kubie pisze Mirosław Ikonowicz w swojej książce „Zawód: korespondent”, wspominając czasy, kiedy był korespondentem PAP w Hawanie.  


 Kubańskie rytmy to faktycznie coś, z czym powszechnie kojarzy się Kuba. Co poza tym? Palmy, stare samochody i cygara zwijane na kobiecych udach. Cuba libre i mojito.  Uwielbiana przez pisarzy (dość wspomnieć, że Ernest Hemingway wybrał ją na swoją drugą ojczyznę) i podróżników, wydaje się bardzo atrakcyjnym kierunkiem. Powinna również trafić na listę miejsc „do odwiedzenia” miłośników kawy – swego czasu Kuba słynęła z doskonałej kawy,  teraz próbuje się te tradycje przywrócić.  I właśnie kawa jest powodem, dla którego piszę dziś o Kubie. Alma de Cuba – którą mam dziś w filiżance – wyrosła w cieniu kubańskich drzew. 

Z ocenianiem kawy po opakowaniu jest podobnie jak z książką po okładce czy winem po etykiecie. Teoretycznie nie powinno się tego robić, po coś jednak te okładki czy opakowania się projektuje i jeśli oddają charakter produktu, mogą być podpowiedzią co do tego, czego możemy się spodziewać po zawartości. Kawa Alma de Cuba pakowana jest w papierową torbę z wentylkiem. Całość zamknięta jest w puszce. Prawda, że projekt jest świetny? Nie byłam na Kubie, ale ta stylistyka pasuje do moich wyobrażeń o tym miejscu. 


Kilogram „kubańskiej duszy” kosztuje ok 100 zł (20 funtów) i można ją zamawiać poprzez stronę http://www.almacuba.com  Po otwarciu – pachnie obłędnie. Kawa bardzo szybko traci aromat, dlatego najlepszym wyjściem jest zamawianie jej prosto z palarni. Alma de Cuba palona jest na bieżąco i to się czuje. Dosłownie i w przenośni, bo nie dość, że po otwarciu paczki pachnie kawą w całym domu przez kilka godzin, to smak jest bardzo wyrazisty i intensywny. Alma de Cuba, jak przystało na czystą arabikę, jest lekko kwaskowa, nie ma w niej śladu goryczy. Nie jest to jedna z tych kaw o ciężkim, czekoladowym posmaku – jestem pewna, że wyczujecie cytrusowe aromaty. 

A na koniec ciekawostka. Wspomniany wcześniej Mirosław Ikonowicz w jednym z rozdziałów „Zawód: korespondent” opisuje, jak przez nieznajomość lokalnych zwyczajów nabawił się wysypki z nadmiaru kawy. Pił ją całymi szklankami, nie wiedząc, że Kubańczycy parzą kawę kawą. To znaczy zaparzają kawę i dopiero tym naparem zalewają jeszcze raz świeżo zmieloną kawę. Piją tego cztery pięć mikroskopijnych filiżanek dziennie. Pamiętałam o tym testując Almę, ale jakoś zabrakło mi odwagi, żeby przyrządzić ją w ten sposób. 


Zdjęcia z Kuby - pixabay.com
dodajdo.com

Capsul'in. Puste kapsułki do kawy

Czego by nie mówić o kawie z kapsułek – trzeba przyznać, że jest to bardzo wygodne rozwiązanie. O smaku i jakości większości kaw dostępnych w kapsułkach można toczyć długie dyskusje, ale wiadomo, że te dywagacje są bezcelowe.


Na temat jakości tych ekspresów również pojawiają się różnie opinie, choć trzeba przyznać, że ten segment kawowego rynku dynamicznie się rozwija i klienci mają coraz większy wybór. I to zwykle pomiędzy ekspresem ładnym a ładniejszym, bo – moim zdaniem – stylistyka to największy atut tych małych maszynek. Warto wspomnieć również o tym, że chcąc używać kapsułek, nie jesteśmy już skazani na konserwowane mleko w  proszku. Niektóre kapsułkowe ekspresy mają dyszę do spieniania mleka, co pozwala na używanie mleka jakiego dusza zapragnie; choćby sojowego, jeśli komuś krowie nie służy.

Uwielbiam zapach świeżo mielonej kawy i nie przeszkadza mi to, że przygotowanie kawy w ekspresie kolbowym czy kawiarce zajmuje więcej czasu. Doceniam jednak wygodę kapsułek w biurach i rozumiem tych, którzy fundują sobie takie urządzenia do domu. Tym bardziej, że kupując taki ekspres nie jesteśmy już zmuszeni na używanie tylko jednego rodzaju kawy. Dziwię się jedynie, że od momentu wprowadzenia „kapsułkowców” na rynek do wyprodukowania pustych kapsułek musiało upłynąć tyle czasu, bo to rozwiązanie wydaje się dość oczywiste.

fot. www.capsul-in.fr

Jak to działa?  Kupujemy puste kapsułki, sypiemy do nich kawę i zaklejamy samoprzylepnym wieczkiem. Kapsułki są kompatybilne ze wszystkimi ekspresami , do których pasują kapsułki Nespresso (Krups, Magimix, Miele, De Longhi, Siemens, Pixie) , mamy więc sporą dowolność jeśli chodzi o wybór ekspresu i kawy, jaką chcemy w nim zaparzyć. Paradoksalnie, nie mamy wyboru jeśli chodzi o same puste kapsułki, bo jak dotąd spotkałam się tylko z jednym rodzajem –  Capsul’in to francuski produkt w Polsce dostępny w co najmniej kilku internetowych sklepach z kawą. 

Różnica między kawą zmieloną i dawno temu zapakowaną w kapsułki a świeżo palonymi ziarnami zmielonymi chwilę temu jest mniej więcej taka, jak pomiędzy chlebem prosto z piekarni a tym pokrojonym i zapakowanym w foliową torebkę. Dla mnie wybór jest oczywisty, pewnie dla tych, którym się nie chce kroić chleba też ;) Capsul’in to całkiem przyjemny kompromis.
dodajdo.com

Warburger. Czyli jak nie zostałam weganką


Prawie rok temu pisałam, że Warszawiacy pokochali burgery, i że sama też kanapką z mięchem nie pogardzę: Jeśli dziś niedziela, to idziemy na burgery

Od tego czasu jednak wiele się zmieniło. Wtedy Lokal.Bistro wydawał się być bezkonkurencyjny. Wstąpiłam tam jednak któregoś razu po długim spacerze po Starówce, zamówiłam najbardziej klasyczną wersję burgera i… nie mogłam go zjeść, taki był niedobry. Wszystko w nim było „nie takie” – sos, mięso, bułka… Rozczarowanie było ogromne. Do tej pory nie wiem, co tam się stało, ale zmiany „na kuchni” są widoczne – być może ma to związek ze zmianą właściciela.

Warburger na warszawskim Mokotowie fot. warburger.pl
Po tej „wpadce” ochota na burgery przeszła mi na dobre na kilka miesięcy – wszystkie nowe burgerbary na moich trasach omijałam szerokim łukiem, a burgery jadłam w tym czasie ze dwa razy, jak je sobie sama zrobiłam w domu. W ogóle jakoś przeszła mi ochota na mięso. W międzyczasie odkryłam Jadłonomię, niezwykle inspirującego bloga z roślinnymi przepisami, i doszłam do wniosku, że spokojnie mogłabym się obyć bez mięsa, a już na pewno nie trzeba jeść mięsa codziennie.
Kilka dni temu przyszła wiosna – pierwszy tak ciepły dzień (21 st.C!) wcale nie wywołał we mnie chęci na rzodkiewkę czy szczypiorek, a na burgery właśnie. Poszliśmy na skwer Dąbrowskiego przetestować miejsce polecane nam przez znajomych. Burgery były tak świetnie skomponowane, szybko zrobione i ładnie podane, że mogę je zarekomendować najbardziej wybrednym burgeromaniakom. I tak oto Warburger zdetronizował Lokal.Bistro. A ja... znów mam ochotę na burgery.  

Burger BBQ fot. warburger.pl

Warburger
Skwer S. Broniewskiego
róg ul. J. Dąbrowskiego i Puławskiej

dodajdo.com

Gdzie zjeść w Ostródzie

Wszystkim, których ta bura zima zmęczyła, polecam jedną rzecz – zostawcie wszystkie „niecierpiące zwłoki” sprawy i zafundujcie sobie weekend przyjemności.

Gdzie na ten weekend? Choćby do Ostródy. Wprawdzie teraz nie traficie na festiwal reggae a pogoda nie sprzyja kąpielom w jeziorze, ale właściwie od tego „gdzie” bardziej istotne jest „z kim”. Tak się składa, że mamy w Ostródzie kogo odwiedzać. Jeśli też tam traficie, koniecznie wybierzcie się do trattorii La Riva. 


Powiedzmy sobie szczerze – to miasto nie słynie z kulinarnych atrakcji, a z opowieści ludzi, którzy tam mieszkają, wyłania się smętny obraz pseudo-włoskiej gastronomii, gdzie makarony gotowane „na zapas” i trzymane godzinami w lodówce to jeden z najmniejszych grzechów.

Na szczęście jest wspomniana La Riva. Nazwa może nieco pretensjonalna, ale jedzenie – zna-ko-mi-te! Pyszna pizza i świetne makarony byłyby wystarczającym powodem, żeby tam zajrzeć, bo w końcu dobra "włoszczyzna" zawsze jest mile widziana, ale w tej restauracji sporą część karty zajmują dania regionalne – ryby i potrawy z dzika. Do tego kilka prostych deserów, dobra kawa i bardzo obszerna karta bardzo różnych win z całego świata w różnych cenach, od kilkudziesięciu do kilkuset złotych za butelkę. 

Sałatka z krewetkami

Jeśli chodzi o pozycję obowiązkową – zdania były podzielone. W starciu zupa rybna kontra kapuśniak podział głosów był 3:1. Miałam dylemat, ale ostatecznie oddałam głos na rybną, ponieważ generalnie nie przepadam za taką zupą, a ta bardzo mi smakowała. Tak bardzo, że jadłam ja przez dwa dni z rzędu, co jest o tyle nietypowe, że sama w domu gotuję małe porcje, żeby nie musieć jeść dwa razy tego samego.

Kolejne odkrycie to dziczyzna. W ciągu dwóch dni zdążyłam „zaliczyć” pasztet, kotlety, szynkę i kiełbasę z dzika i wygląda na to, że zwiastuje to nadejście nowej, myśliwskiej ery w mojej kuchni.

Pasztet z dzika z żurawiną


Trattoria La Riva, 
Ostróda, ul. Mickiewicza 17
dodajdo.com

Jaka kawa do domu: Lavazza vs Pellini

Einstein zapytany kiedyś, co jest ważniejsze dla sukcesu: talent czy pracowitość, odpowiedział: a co ważniejsze dla roweru: przednie czy tylne koło? Podobnie sprawa się ma z przyrządzaniem kawy w domu. Znaczenie ma zarówno to w czym ją parzymy jak i to, CO wsypujemy do środka. Dzisiaj zajmiemy się przybyszami z Włoch, czyli znaną dobrze polskim konsumentom Lavazzą i mało popularną Pellini.


W poszukiwaniu idealnej kawy do przyrządzania espresso sięgnęłam po Lavazzę Espresso i Pellini TOP. Obie kupiłam w sieci, oznaczone jako produkt na rynek włoski, co oczywiście (i niestety) nie jest bez znaczenia. Nie od dziś wiadomo, że część międzynarodowych koncernów ma przynajmniej dwie linie produkcyjne: na Europę zachodnią i resztę świata. Pralki, telewizory, chemia gospodarcza, nutella i niestety także niektóre rodzaje kawy, w tym Lavazza.
Nie należę do ludzi, którzy podniecają się, że ich berlińskie ręczniki są bardziej chłonne niz nasze biedne środkowo europejskie. Nie dowartościowuje mnie fakt, że niemiecki proszek zajmuje sie w pralce moimi brudnymu ubraniami. Z powodu tego niedemokratycznego eksportu, długi czas byłam na Lavazzę obrażona. No i na dodatek większość mieszanek kupionych w PL mi nie smakowała. Lavazza Espresso wybrałam jako ostatnią szanse dla tej marki.


Pellini TOP, choć we Włoszech zajmuje 5. miejsce wśród producentów kawy, w Polsce jest znana mało. Wybrałam ją do zestawienia z Lavazzą, ponieważ obie są kawami ze średniej półki, w podobnym przedziale cenowym (kupiłam puszki 250g, mielone, po około 20-30 zł) i podobną strategią dystrybucji. 

Kiedy wpada  mi w ręce nowa kawa, test na nią mam tylko jeden: espresso. Jeśli w tym egzaminie sie nie sprawdza, daję jeszcze szansę w dogrywce, jako baza pod inne rodzaje przyrządzanych kaw. 
Obie kawy, zmielone w niemal identycznie skalibrowanych młynach, różnią się od siebie znacznie pod względem smaku. Poniżej krótko moja opinia, która powinna Wam pomóc dokonać wyboru:

Pellini TOP
Absolutnie mnie uwiodła, jak dawno nic. To oczywistośc, że każdy ma swoje upodobania związane z espresso. Moje juz tu wielokrotnie przytaczałam: mocne, gęste, ale nie kwaśne. Gorzkie w sposób orzechowy. Nie przepalone. Z delikatną cremą. No i taka własnie jest ta wersja Pellini. Tak dobra, że szkoda ją mieszać z czymkolwiek. Brak kwasowatości sprawia, że idealnie pije sie ją jako doppio, ristretto czy americano. Na dodatek ma dośc niską zawartośc kofeiny (1,3), więc można sobie pozwolić na kilka przyjemności dziennie.
Mam w domu zwykły ekspress ciśnieniowy DeLonghi, o kilka klas niżej niż w profesjonalnych kawiarniach, ale życzyłabym sobie, by po obiedzie w restauracji dostać do deseru takie właśnie espresso.

Lavazza Espresso
Zaskoczyła mnie. W pierwszej chwili oczywiście wypadła gorzej niż Pellini, ale po kilku dniach złapałam się na tym, że sięgam po nie wymiennie.
Ta wersja Lavazzy idealnie nadaje się jako baza pod latte czy cappucino. Jest bardziej kwaśna niż Pellini, ale muszę przyznać, że to nie przypadkowy rodzaj kwasowatości - ewidentnie zamierzony, wyważony, nie dominujący. To nietypowe dla tej marki, która kojarzy mi sie z taką ordynarną kwasowatością - zresztą lubianą na przykład w Niemczech. Mimo, że obie kawy przyrządzałam tak samo, Lavazza jest bardziej wodnista, choć nadal mocna. Crema za każdym razem wychodziła mi na niej zbyt spieniona, o niejednolitym kolorze, lecz w przypadku cremy wiele zależy od ekspresu i ręki obsługującej.
Jako espresso przypadnie do gustu miłośnikom kwaśnych wersji. Za to dzięki temu idealnie komponuje się z mlekiem, bo w nim nie znika - pijemy kawę z mlekiem, a nie mleko o smaku kawy.

Obie zostaja u mnie na stałe. Na Pellini widnieje adnotacja, że mielenie skalibrowane jest pod mokę, ale moim zdaniem jest zdecydowanie zbyt drobne jak na parzenie w kafeterii. Podobnie Lavazza, ale w przypadku tego producenta już sie przyzwyczaiłam, że oznacza niemal każdy rodzaj kawy jako nadający sie do wszystkich urządzeń - brakuje tylko suszarki i odkurzacza ;)


dodajdo.com

Prezenty last minute

Za chwilę Boże Narodzenie. Niezależnie od kwestii religijnych i nastawienia do tradycji, każdy jakoś te święta obchodzi. Większość ludzi nawet kupuje sobie "na gwiazdkę" prezenty.
 

Jeśli osoba, dla której szukamy prezentu pije dużo kawy, to pewnie ma ekspres lub jakieś prostsze urządzenie do parzenia kawy, albo przynajmniej wizję jego zakupu w bliższej lub dalszej przyszłości. Może mieć też dość sprecyzowane wymagania. Jeśli ich nie znamy, kupno ekspresu to nie jest najlepszy pomysł. Zresztą podobnie jak wszelkie akcesoria - do robienia na kawie wzorków z cynamonu, ścierania czekolady i "upiększania" jej na różne sposoby - zwykle po jednym użyciu lądują na dnie kuchennej szuflady.

Niektórzy lubią rożnego rodzaju "ozdoby", tzn. przeróżne kurzostoje, które zajmują miejsce i trzeba je od czasu do czasu czyścić. Ale nie wszyscy. Zamiłowanie (lub jego brak) do tego typu ozdób widać od progu. Jeśli ktoś po dwóch latach mieszkania w tym samym miejscu ma dość puste ściany i żadnych zbieraczy kurzu na półkach, to znaczy, że tak ma być, kupowanie "ślicznego wazonika w kawowy wzorek" tego nie zmieni. Więc jeśli nie chcemy, aby wspomniany wazonik skończył w pudle w piwnicy, pomyślmy o czymś innym. Lepszym pomysłem mogą być filiżanki. Osobiście wolę sobie "skorupy" kupować sama, ale filiżanki się tłuką, więc to jest dość praktyczny prezent. 

Mimo wszystko jest kilka ciekawszych możliwości. Po pierwsze - o wiele bardziej kusząca wydaje się perspektywa wypicia kawy we Włoszech niż we własnym domu. Tanie linie lotnicze latają w tym kierunku przez cały rok, przy odrobinie wysiłku można znaleźć bilety dosłownie za kilka złotych. Reszta to tylko kwestia wyobraźni i budżetu.

Po drugie - po prostu kawa. Z tym, że wszechobecne granatowe i zielone opakowania należy omijać szerokim łukiem, trzeba poszukać świeżo palonych ziaren poza marketem (np. jedna z kaw MOJO z poprzedniego posta to dobry pomysł). Jeśli na zakupy przez internet jest za mało czasu, można wstąpić do pierwszej lepszej kawiarni - w większości można kupić kawę, której używają, na wynos.

Po trzecie - czas. Zadaj sobie pytanie, kiedy ostatnio spędziłaś/łeś trochę czasu z osoba, dla której wciąż nie masz prezentu. Może się okazać, że zwykłe "chodź na kawę, pogadamy", będzie lepsze niż jakakolwiek paczka z kokardką.
dodajdo.com

Towarzysz na co dzień? MOJO Coffee.

Cześć. Wyobraźcie sobie, że jeszcze żyjemy. Obie. Oddajemy sie arcyciekawym zajęciom związanym z filmem (to ja) i winem (Inna), w powodu których Kawowy trochę zaczął już zarastac ugorem. Ale nie ma tego złego - wracamy z nowymi pomysłami, wrażeniami i masą tematów do opisania. A zaczynamy od MOJO Coffee.



Co to za MOJO i skąd się w ogóle wzięło na kawowym. Oczywiście, że zostałam przekupiona paczką kawy, którą dostałam do testowania. MOJO Coffe to jedna z wielu kawowych firm, które w ostatnich latach pączkują na polskim rynku. I świetnie! Kiedy otwierałysmy Kawowego, takich przedsięwzięć było jak na lekarstwo. Przez ostatnie 4 lata kultura picia kawy w Polsce błyskawicznie się rozwinęła, a na rynku zagościli tacy dostawcy jak własnie MOJO. 
MC nie powali nas liczbą oferowanych mieszanek, za to ujmuje mnie dwiema rzeczami: precyzją doboru mieszanek i dizajnem (estetyczne opakowanie i ładne zdjęcia reklamowe, które można śledzic na facebookowej stronie MC). Podoba mi się jasna kategoryzacja kaw i jej korelacja z potrzebami kawoszy. Mamy więc śniadaniową Daily Yellow, wytrawną Tanzania Noble Blue, mocną wersję Espresso Black oraz Elegant Red, którą dostałam do testowania. 
Myśl, która została mi po degustacji Elegant Red to "nic do zarzucenia". Przyzwoita, dobra kawa. Mocna w sam raz, aromatyczna w sam raz. Umiarkowanie kwaskowa, ale to akurat bardzo indywidualne - dla mnie im mniej kwaskowa, tym lepiej (wkrótce napiszę o mojej ostatniej miłości w tym względzie). Na pewno poleciłabym Elegant Red na codzień, dobrze komponuje sie z mlekiem, a to ważne dla miłośników latte i capu. Jest to też dobra opcja na prezent: oryginalna, nie oklepana marka i smak, który wpasuje sie w 80% gustów. Zabrakło mi czegoś wyjątkowego, co by mnie złapało za język. Jakiejś wyrazistości, która by sprawiła, że będę tę kawę rozpoznawać. A gościła u mnie miesiąc, więc powinna pozostawić jakieś wspomnienia.
Pozostaje na koniec kwestia jakości do ceny. Nie należę do tych, którzy płacą za niszowość, ładnego opakowania też przeciez nie stawiam na stole dla ozdoby, a piękne zdjęcia to sobie oglądać mogę na Pintereście. Słowem, wszystko fajnie, marketing i wizerunek mogą mi się podobać mniej lub bardziej, ale - jak to się mawia w kalce językowej - na koniec dnia i tak wszystko sprowadza się do prostego rachunku jakości do ceny. Z Mojo mam ten problem, a przynajmniej z Elegant Red, że ta relacja jest trochę ZA. 33 zł za 250g... I jeszcze koszty wysyłki. Jeśli mam być szczera, wybrałabym coś, co mi dostarcza więcej przyjemności. Nie mam tez problemu za płacenie od czasu do czasu jakiejś mega stawki za kopi luvak czy coś w tym egzotycznym stylu. Ale to już zupełnie inna kategoria przecież.
Oczywiście w tym miejscu możemy dyskutować o kosztach małej firmy vs rentowności międzynarodowych producentów. Ale przykre prawa rynku są takie, że konsument nie uprawia filantropii wybierając kawę.
Ale czy o gustach w gruncie rzeczy można dyskutować? Być może ktoś z Was próbował i go MOJO absolutnie uwiodło? Ciekawam opinii.
Tak czy owak, MOJO Coffee jest na poczatku swej drogi, wiec czekam na dalszy rozwój i trzymam mocno kciuki :)

---
Strona i sklep MOJO Coffee
MOJO Facebook
dodajdo.com

POMPON. Prawdziwa dzieciokawiarnia.

Witajcie po długiej przerwie. Macierzyństwo znowu mnie trochę porwało w czarną dziurę, ale wracam na Kawowego z nowymi wrażeniami, m. in. rozpoczynając cykl "Dzieciokawiarnie".

Wyobraźcie sobie (lub przypomnijcie, bo pewnie nie raz tego doświadczyliście) taką sytuację: sobota przed południem, idziecie na capu i croissanta z przyjacielem, pogadać, odpocząć po całym tygodniu. Chillout, zapach kawy, wygodny fotel. I nagle piski, krzyki, maaaaami, nie!, daj!, coś lata między stolikami, słychać obijające się o siebie filiżanki, kelnerka leci ze szmatką... A miało być tak pięknie.

Oczywiście zdarzają się w przyrodzie (podobno) takie grzeczne, ułożone, od razu zsocjalizowane dzieci (Anka z Foch.pl nawet takie spotkała) (aczkolwiek uważam, że te dzieci chyba nie do końca są zdrowe), no w każdym razie mnie się takie nie przytrafiło. Egzemplarz mam ruchliwy, energiczny, ciekawski i bardzo głośny.
I jeśli myślicie, ze czuję się w takiej sytuacji fajnie, to sie mylicie.

No ale co zrobić? Rodzic też człowiek i zmaterializowanie swoich genów w nowym małym organizmie nie sprawia, że nagle tracimy swoje pasje (choć owszem, przez pewien czas nasze pragnienia ograniczają się do dość prymitywnych potrzeb jak spanie, czas operacyjny na łazienkę dłuższy niż 60 sec i inne zachcianki).
Przez długi czas zniechęcała mnie myśl o wyjściu do tzw. dzieciokawiarni. Głównie dlatego, że wiele znich to zwykłe lokale, w których postawiono w rogu jeden kojec metr-na-metr, wrzucono parę zabawek i dzieciaki z całej dzielnicy ślinią je na zmianę od rana do wieczora.
Albo z kolei miejsca sporo i nawet kreatywnie, ale kawa podła, jedzenie fuuu i po pięciu minutach myślisz, żeby uciec.
Aż w końcu trafiłam do Pompona. I powiem szczerze, że współczuję kolejnym dzieciolokalom, bo Pompon to uderzenie z wysokiego C, podbija wysoko poprzeczkę wyobrażenia tego, czym dzieciokawiarnia być powinna.

Warszawa, skrzyżowanie Młynarskiej z Solidarnością - łatwy dojazd, blisko centrum. Na oko z 200m2. Jedna długa sala, przestronna, dobrze doświetlona (zaadaptowany stary pawilon w kamienicy, taki, w jakim dawniej były masarnie, sklepy ze wszystkim "na kartki" etc), kilka mniejszych pomieszczeń, w tym dwa to plac zabaw. Ale nie jakiś tam byle jaki plac. Fajowskie, drewniane konstrukcje, proste, schludne, naturalne. Zjeżdżalnie, domki, drabinki, tunele. Pufy, auta, rowery, klocki. Mata i kącik dla niemowlaków.
Mery na torze przeszkód.

Do tego pyszne menu. Podobno eko, ale mnie akurat te klimaty nie robią, marchewka jak marchewka. Dopóki nie zobaczę, skąd wzięta, to żadna etykietka eko mnie nie rusza. Grunt, że jedzenie rewelacyjne. I kawa bardzo bardzo. I moje dziecko kręcące się pod stołem lub deptające po kanapach ani mnie nie stresuje, ani nikomu nie przeszkadza.

Pompon jest też cały przyjemny. Ładnie urządzony, ze smakiem. Stylistycznie nie jest szczególnie oryginalny, bo ten klimat z posmakiem skandynawskim jest obecnie popularny. Ale skoro się sprawdza, to po co szukać innych rozwiązań. 
Część jadalniana.
Są też i minusy. W weekend w godzinach szczytu jest tam chyba ze 100 decybeli, więc trudno skupić się na rozmowie. Lokal jest popularny i bywa naprawdę ciasno, mimo dużej przestrzeni. No i brakuje "sali dzikusa", czyli dla czterolatków, które tratują młodsze dzieci, przez co ich rodzice muszą mieć oczy dookoła głowy.

Ale generalnie Pompon daje radę. Polecam odwiedzać w tygodniu, poza godzinami szczytu. Dziecko się wyszaleje, a my napijemy dobrej kawy.
Więcej o ofercie kawiarni (m. in. warsztatach, sklepiku oraz mini-spa) na www.pomponart.pl.
Magdaro

Oceny szczegółowe:
Menu dla dzieci: TAK
Menu dla dorosłych: TAK
Można na obiad: TAK
Kącik zabaw: TAK (duży!)
Czysto: TAK
Kategoria wiekowa: 0+ (osobny kąt z matą dla niemowlaków)
Warsztaty: TAK (na zamówienie)
Sklep z zabawkami: TAK 

POMPON
Ul. Młynarska 13
01-205 Warszawa
Poniedziałek – Piątek 9.00 – 20.00
Sobota i Niedziela 10.00 – 20.00



dodajdo.com

Jeśli dziś niedziela, to idziemy na burgery

W Warszawie miejsca z burgerami powstają jak grzyby po deszczu. Czy w innych miastach jest podobnie? Tu naprawdę jest w czym wybierać. Najważniejsze, że burgery wreszcie robi się z odpowiedniej wołowiny, z mięsa którejś z mięsnych ras (Angus, Limousine czy Charolaise). Do tego dobra bułka, kiszony ogórek, pomidor... Wszystko razem najbardziej smakuje jedzone palcami, najlepiej w plenerze. To by było na tyle w temacie wiosennej diety ;)

Burger Bar (ul. Puławska 74/80)
Jednym z pierwszych miejsc, gdzie burgery przyrządza się zgodnie z regułami sztuki, był Burger Bar. Wybraliśmy się tam wkrótce po otwarciu, akurat była niedziela, pora obiadu. Samo miejsce dość specyficzne, jeśli nie nosicie markowych trampków i Ray Banów, możecie się poczuć nieswojo. Kolejkę obraliśmy za dobry omen, tym bardziej, że oczekiwanie miało nie trwać dłużej niż 20 min. Po 50 min otrzymaliśmy kompletnie zimne burgery. I co z tego, że mięso pierwszorzędne - nie zdołało zatrzeć złego wrażenia i irytacji tak długim czekaniem. Pytanie, jak fantastyczny musiałby być hamburger, żeby był w stanie zrekompensować prawie godzinę oczekiwania i to w miejscu, które na taką liczbę osób nie jest przygotowane? Za mało stolików, za mało ludzi w "kuchni", kiepska organizacja pracy. Więcej tam nie poszliśmy.

Blue Cactus (ul. Zajączkowska 11)
O wiele lepiej wypadają hamburgery w Blue Cactusie. Lubię to miejsce za niezobowiązującą atmosferę, za lokalizację (w parku), za parking dla gości, czujną obsługę, świetną margaritę i jedzenie. Burgery w Blue Cactusie są podawane z frytkami i sałatką i to solidny obiad - jeszcze nigdy nie udało mi się zjeść całej porcji. Przewaga nad miejscami w stylu Burger Baru jest jeszcze taka, że można tę swoją bułę zjeść w spokoju, na siedząco, a jak coś z kanapki wypadnie, to na talerz. No i nie ma atmosfery pośpiechu, nikt tam na pewno nie będzie kontrolował, czy już kończycie i jak długo jeszcze będziecie zajmować stolik.

Bistro & Burger Bar (ul. Francuska 45)
Bardzo fajny, niezobowiązujący lokal - trafiłam tam zanim przeczytałam te wszystkie kiepskie opinie w internecie. I dobrze, bo klasyczny burger, którego tam jadłam, był dobry. Podany z frytkami, sałatką i trzema sosami (barbecue to mój faworyt). Jedyny minus - średnie bułki.

Lokal. Bistro (ul. Krakowskie Przedmieście 64)
Król jest tylko jeden... ale nie szukajcie go w KFC. Idźcie do Domu Polonii na KP 64. Miałam spore oczekiwania w stosunku do Wiejskiego Burgera, najbardziej klasycznego z dostępnych w Lokalu Bistro. I wiecie co? Zdołali mnie pozytywnie zaskoczyć już na samym początku - nigdy wcześniej nie dostałam burgera w gorącej bułce. We wszystkich dotychczasowych burgerach bułki były najsłabszym punktem programu. Tutaj nie - bo to nie jakiś suchar z sezamem, tylko porządne, maślane bułeczki, ze śladami od gorącej płyty po obu stronach. W środku garść zieleniny, duszona czerwona cebulka, pomidor, solidny plaster boczku, gruboziarnista musztarda i trochę sosu barbecue. Wszystko pięknie się tu komponowało, a jednocześnie każdy kęs smakował nieco inaczej. No i mięso - perfekcyjnie usmażony kotlet, jeszcze lekko różowy w środku, ale tak, że nic z niego nie kapało. No czego chcieć więcej? Takie miejsca mnie uszczęśliwiają.
dodajdo.com

Piszę, więc jestem. Wiosna wszędzie!

Jeszcze nie wiem, czy to reaktywacja. Mam czasem poczucie, że jak nie piszę, to mnie nie ma. Z drugiej strony - pół roku zimy skutecznie zniechęciło mnie do jakiejkolwiek aktywności. A jeszcze takiej, gdzie trzeba się dzielić nastrojami? Lepiej nie, byłoby monotematycznie - na zmianę tylko "dajcie mi wszyscy święty spokój" i "kurwa, znowu pada". Prawda jest taka, że czas od listopada do wiosny mógłby dla mnie nie istnieć. Dopiero teraz mam ochotę rozmawiać z ludźmi, umawiać się na mieście, robić zdjęcia pierwszym (hiszpańskim) truskawkom i całe mnóstwo innych rzeczy. Ta niepohamowana chęć działania jest momentami nieco męcząca. Wiosna = banan na twarzy i eksplozja energii. I pomysłów tyle, że z nadmiaru emocji nie mogę zasnąć.

Jeśli chodzi o impresje kawowe... Hm, przez 7 miesięcy niepisania trochę się tego uzbierało. I to pomimo tego,  że przez tę zimę wypiłam zdecydowanie więcej wina niż kawy, i nie bardzo miałam ochotę na "testowanie" nowych miejsc.Na szczęście te "stare" miejsca wciąż są fajne...

  • W Rucoli (ostatnio byłam w tej na Kruczej), nadal kawa jest dobra a obsługa tak miła, że aż chce się wracać. Niekoniecznie na pizzę, ale np. gnocchi z kozim serem - przepyszne.
  • Tuż obok Rucoli (też na Kruczej) jest Cafe Colombia. Wprawdzie na ichniejszych empanadas można sobie połamać zęby, ale na zupę curry-coco z kurczakiem, imbirem i krewetkami zdarzało mi się jechać z drugiego końca miasta. Kawa na 5+.
  • Lubię, kiedy w miejscach, do których często zaglądam, pamiętają moje ulubione dania. Kelnerka w Bella Napoli na Nałęczowskiej któregoś razu przywitała mnie szerokim uśmiechem i uwagą "O, jak dawno pani nie było. To co, spaghetti amatriciana?". To miłe.
  • Dni po zbyt długich imprezach ratuje Namaste na Nowogrodzkiej. Za każdym razem obiecuję sobie, że tym razem spróbuję czegoś nowego, ale przeważnie kończy się na 58 pozycji w menu - murgh adraki - czyli kurczaku z imbirem (duuużo imbiru) i indyjskimi przyprawami. Swoją drogą, menu jest  zbyt długie i stąd ten wieczny problem z wyborem. Na szczęście kawa jest jedna, z kardamonem i mlekiem. Tak dobra, że metodą prób i błędów nauczyłam się robić taką w domu.

Co poza tym? Brugia! Bajkowe miejsce, które zasługuje na więcej niż tylko kilka zdań moich zachwytów. Wprawdzie łatwo się zgubić, bo wszystkie uliczki są do siebie podobne, ale w tych zakamarkach same pyszności - czekoladki, mule, frytki i piwo (nie wierzę, że to mówię - piwo jest dobre!). Świetne miejsce na romantyczny weekend. Dwa dni wystarczą, żeby się zakochać w tym mieście, sama jestem tego przykładem.
dodajdo.com

Chochołowy Dwór. I pyszno, i straszno.


Z lokalnymi gastronomiami jest tak, że choćby w przewodnikach Michellin dostały najwyższe noty, i tak liczy się to, co o nich mówi pani Zosia ze spożywczaka lub czy się tam udało wesele córki sołtysa. Tak też było z Chochołowym Dworem z Jerzmanowic, nieopodal Krakowa, który omijaliśmy szerokim łukiem ze względu na zła sławę.


Ale także cały entourage tego przybytku jakoś specjalnie nas nie zachęcał. Wielgachny, postawiony "na bogato", wygląda trochę jak fantazja architekta-amatora. W środku nie jest lepiej - łączą się przeróżne style. Miało być po staropolsku, a znajdujemy też secesję, prowansalskie klimaty, jakieś amerykańskie akcenty. ..o ile dobrze pamiętam, Wyspiański nic nie wspominał w weselu o Harleyu Davidsonie. Jakieś szklane przepierzenia, skóra, drewno , kilkumetrowa rzeźba.. No nie powiem, jest czym zadowolić gusta weselnej orkiestry. Trochę szkoda, bo widać, że zainwestowano tam naprawdę duże pieniądze. Widać to choćby po przepięknych stołach z litego drewna - jedynym akcencie, który mi sie podobał. 
Musze jednak oddać Chochołowemu sprawiedliwość, że mimo tego pomieszania z poplątaniem, siedziało się tam bardzo przyjemnie, przytulne wieczorne oświetlenie nadawało miejscu klimat. (Który skutecznie próbował psuć jakiś domorosły DJ, puszczając w tle wszystko, co miał na swojej playliście, a było to tak: Mietek Szczesniak, Grechuta, kabareciarz Halama, znowu Grechuta, Edith Piaff, znowu jakiś kabaret - przyznacie, że klimatycznie?;).
Ale w końcu po dwóch latach zajrzeliśmy tam, nie spodziewając się wiele. Głównie dlatego, że mieliśmy po drodze. I dzisiaj, na wspomnienie tamtego wieczoru, mam ślinotok i wybaczam całą niekonsekwencję w kwestii wystroju.
Zła sława Chochołowego niesie, że na dania się czeka. Biorąc pod uwagę to, co dostajemy na talerzu, wcale mnie to nie dziwi. Możemy  być pewni, że wszystko jest przygotowywane na bieżąco, nie otrzymujemy nic odgrzanego w mikrofali. Kuchnia polska XXI wieku, czyli jeśli sałatka z grilowanym oscypkiem, to z sosem balsamiczno-malinowym. Wspaniały befsztyk, rewelacyjne przystawki i ogromny creme brulee - byliśmy pewni, że obsługa się pomyliła i niesie nam żurek.
Urzekło mnie też staranne podanie wszystkich dań. Ładne, nowoczesne kompozycje, a nie - co zwykle spotykamy w lokalach z kuchnią polską - nałożone bez ładu i składu jedzenie, w imię kompozycji "jak u babci".
Kawa bez zarzutu. Espresso z orzechową nuta, gęste, mało kwaskowe, czyli tak, jak lubię.
Za jedzenie śmiało daję 5 gwiazdek i na pewno będę wracać, jeśli będę w pobliżu.  Za całokształt niestety 4, bo restauracja to nie tylko jedzenie, ale także otoczenie i muzyka.

Polecam. Oczywiście nie jest to miejsce, do którego warto się specjalnie fatygować, ale jeśli planujecie podróż i szukacie miejsca na przystanek czy nocleg w okolicach Krakowa, warto wstąpić. Przymknijcie tylko oko na otoczenie i skupcie sie na talerzach.


 Chochołowy Dwór
Jerzmanowice 54a
godz. 7:00 - 22:00

dodajdo.com

Spotkajmy się... na Przystanku MDM

Jakie miejsca wybieracie, kiedy spotykacie się z kimś na mieście? Wybieracie jakiś charakterystyczny punkt, czy raczej konkretne miejsce (kawiarnia, restauracja)? U mnie najczęściej brane są pod uwagę trzy opcje - pod palmą na rondzie de Gaulle'a, pod Rotundą, albo koło KFC na Pl. Konstytucji.

Dopóki na Nowym Świecie istniała Colombia Cafe, spod palmy zwykle "na kawę" chodziło się tam. Na szczęście ta kawiarnia nie została zamknięta na amen, tylko przeniesiona na ul. Kruczą 6/14. Brak Colombii zresztą wpływa pozytywnie na kondycję - trzeba się kawałek przespacerować, żeby będąc na Nowym Świecie skutecznie ominąć sieciówki. Ostatnio jednak spotkaniom bardziej sprzyjają okolice Pl. Konstytucji. Pisałam niedawno o MiTo. Po drugiej stronie ulicy jest kolejne "kawowe" miejsce, Przystanek MDM. Byłam już dwa razy - i w zasadzie to mogłoby wystarczyć za rekomendację.

fot.mdm





 Po pierwsze - kawa. Próbowałam espresso i mrożonej kawy z syropem czekoladowym. Espresso przygotowane bez zarzutu, z wyraźną, ale przyjemną kwasowością. Duża, mrożona kawa była ratunkiem na czas upału - jak się okazało, to był chyba ostatni gorący dzień w tym roku.

Po drugie - kanapki. Na tablicy było napisane, że są kanapki, ale nie było ich nigdzie widać. Duży plus za to, że są przygotowywane na bieżąco, bo chyba nie ma nic gorszego niż kanapka rozmięknięta od pomidora. Jakie te kanapki? - Może być z kurczakiem, szynką, serem.... - zaczęła wymieniać baristka, zaglądając jednocześnie do lodówki. To był tak naturalny i domowy gest, że poczułam się jakbym wpadła po pracy do siostry, a nie do kawiarni. Ciabatta z serem pleśniowym, pomidorem, ogórkiem i sałatą, podana na ciepło, była znakomita.

Po trzecie - klimat. Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa powstała w latach 50. i do tych czasów odwołuje się kawiarnia. Bar z blond sklejki, odrestaurowane krzesła i fotele z lat 50, stoliki dokładnie takie same, jak kiedyś stały w domu babci. Ładnie, przytulnie, kolorowo. Póki jest ciepło, miło jest posiedzieć na zewnątrz, oczywiście pod warunkiem, że nie wybraliśmy się na kawę w godzinach szczytu (chyba, że nie przeszkadza Wam szum ulicy).

Po czwarte - ceny. Nie musicie się obawiać spustoszenia portfela. Za kanapkę, espresso x 2 i latte zapłaciłyśmy z Magdaro 28 zł. Następnym razem pewnie skusze się na chorizo gotowane w białym winie albo drinka.
dodajdo.com

Wrzesień

Chłodne poranki. Jabłka. Herbata. Garnek pełen powideł. Zimne stopy. Ciepłe swetry. Wrzosy w doniczkach. Urodziny.

Kiedyś także nowe książki, zeszyty i cała masa przeróżnych artykułów papierniczych. Mam do nich słabość do dziś i czasem żałuję, że wszystko, czego teraz potrzebuję, to kalendarz.

Lubię wrzesień. We wrześniu robię się sentymentalna.


dodajdo.com

Długi weekend małych przyjemności

Lubię, kiedy Warszawa pustoszeje. Nie ma korków na ulicach, kolejek do przymierzalni w sklepach, tłumów na przejściach dla pieszych. Czy inne duże miasta też są tak wyludnione o tej porze roku? Od kilku lat wakacyjne miesiące spędzamy tu, a urlop planujemy na jesień. Kiedy jest ciepło wszędzie jest dobrze. Nie przeszkadza mi, że muszę chodzić do pracy w czasie, kiedy inni się "wakacjują", skoro po pracy nadal jest ciepło i świeci słońce. Co innego w listopadzie, kiedy ciemno robi się o 17 i jedyne na co mam wtedy ochotę, to zapaść w zimowy sen.

Z weekendem trwającym dłużej niż dwa dni jest podobnie.  Zostaliśmy w domu, mając w planie jedno: reset. Wyspaliśmy się, chyba trochę "na zapas", odkryliśmy kilka fajnych miejsc (i kawowych, i kulinarnych), spotkaliśmy się z przyjaciółmi, ugotowaliśmy kilka pysznych obiadów, upiekliśmy muffinki. Uwielbiam takie dni, kiedy jedynym problemem jest kwestia wyboru filiżanek, w których będziemy pić kawę. Ostatnio najbardziej lubię błękitne.



W ogóle w trakcie tych kilku dni przypomniałam sobie, jak przyjemnie jest cieszyć się małymi rzeczami. Tym, że lody sułtańskie zawsze smakują tak samo dobrze. Że odkryłam miłą włoską knajpkę tuż koło domu. Że mamy sąsiadów tak fajnych, że można do nich spontanicznie zastukać o 22 z butelką wina. I że z balkonu widzę schodki jakby żywcem wyjęte z jakiegoś "tajemniczego ogrodu". Mogłabym tak długo wymieniać, ale to strasznie banalnie brzmi ;)





dodajdo.com

MiTo. Na kawę, na kanapki, na śniadanie

Uwaga, uwaga. Dotarłam wreszcie do MiTo. Na odkrywanie fajnych miejsc nigdy nie jest za późno.

MiTo jest pomiędzy stacją Metro Politechnika a Pl. Konstytucji. Miejscówka do pozazdroszczenia - to taka okolica, że prędzej czy później każdemu jest "po drodze". Pierwsze wrażenie? Jak ja lubię, jak sufit jest tak wysoko! I fajnie, że wnętrze jest urządzone nowocześnie, że na ścianach wiszą obrazy (m. in. Julity Malinowskiej - świetne!). I że nie jest beżowo-brązowo i miękko, i przytulnie. To nie znaczy, że nie lubię beżowo-brązowych miejsc z wygodnymi kanapami. Nie lubię tylko, jak wszystkie miejsca wyglądają podobnie. W MiTo jest jasno i przestronnie. Mi to pasuje.

Przyszłam do MiTo głównie na kawę, ale zaczęłam od malinowego croissanta, bo skusiła mnie informacja, że są pieczone na miejscu. Nie mogę mu nic konkretnego zarzucić, ale powiem szczerze - te w Filtrach smakują mi bardziej. Ale potem było już tylko lepiej. Średnia kanapka caprese kosztuje w MiTo 12 zł i zapewniam, że średnia to określenie odnoszące się tylko i wyłącznie do rozmiaru. Była pyszna!  J. jadł sałatkę z camembertem (19 zł). Bardzo dobra i bardzo duża. Uwierzycie, że porcja była taka, że nie dał rady zjeść całej?

A na koniec oczywiście kawa. Świat byłby o wiele piękniejszy, gdyby w każdym miejscu z kawą serwowano taką dobra kawę ;)
Zamówiłam espresso, ale pewnie następnym razem skuszę się na któryś z kawowych lub herbacianych mrożonych drinków. A następny raz to pewnie znów będzie weekend, ale dla odmiany w porze śniadaniowej. Bo w MiTo weekendowe śniadania serwowane są w formie szwedzkiego stołu. Za 15 zł "jesz ile chcesz".



MiTo. Art cafe books 
Warszawa, ul. Waryńskiego 28
www.mito.art.pl
dodajdo.com