Jeśli dziś niedziela, to idziemy na burgery

W Warszawie miejsca z burgerami powstają jak grzyby po deszczu. Czy w innych miastach jest podobnie? Tu naprawdę jest w czym wybierać. Najważniejsze, że burgery wreszcie robi się z odpowiedniej wołowiny, z mięsa którejś z mięsnych ras (Angus, Limousine czy Charolaise). Do tego dobra bułka, kiszony ogórek, pomidor... Wszystko razem najbardziej smakuje jedzone palcami, najlepiej w plenerze. To by było na tyle w temacie wiosennej diety ;)

Burger Bar (ul. Puławska 74/80)
Jednym z pierwszych miejsc, gdzie burgery przyrządza się zgodnie z regułami sztuki, był Burger Bar. Wybraliśmy się tam wkrótce po otwarciu, akurat była niedziela, pora obiadu. Samo miejsce dość specyficzne, jeśli nie nosicie markowych trampków i Ray Banów, możecie się poczuć nieswojo. Kolejkę obraliśmy za dobry omen, tym bardziej, że oczekiwanie miało nie trwać dłużej niż 20 min. Po 50 min otrzymaliśmy kompletnie zimne burgery. I co z tego, że mięso pierwszorzędne - nie zdołało zatrzeć złego wrażenia i irytacji tak długim czekaniem. Pytanie, jak fantastyczny musiałby być hamburger, żeby był w stanie zrekompensować prawie godzinę oczekiwania i to w miejscu, które na taką liczbę osób nie jest przygotowane? Za mało stolików, za mało ludzi w "kuchni", kiepska organizacja pracy. Więcej tam nie poszliśmy.

Blue Cactus (ul. Zajączkowska 11)
O wiele lepiej wypadają hamburgery w Blue Cactusie. Lubię to miejsce za niezobowiązującą atmosferę, za lokalizację (w parku), za parking dla gości, czujną obsługę, świetną margaritę i jedzenie. Burgery w Blue Cactusie są podawane z frytkami i sałatką i to solidny obiad - jeszcze nigdy nie udało mi się zjeść całej porcji. Przewaga nad miejscami w stylu Burger Baru jest jeszcze taka, że można tę swoją bułę zjeść w spokoju, na siedząco, a jak coś z kanapki wypadnie, to na talerz. No i nie ma atmosfery pośpiechu, nikt tam na pewno nie będzie kontrolował, czy już kończycie i jak długo jeszcze będziecie zajmować stolik.

Bistro & Burger Bar (ul. Francuska 45)
Bardzo fajny, niezobowiązujący lokal - trafiłam tam zanim przeczytałam te wszystkie kiepskie opinie w internecie. I dobrze, bo klasyczny burger, którego tam jadłam, był dobry. Podany z frytkami, sałatką i trzema sosami (barbecue to mój faworyt). Jedyny minus - średnie bułki.

Lokal. Bistro (ul. Krakowskie Przedmieście 64)
Król jest tylko jeden... ale nie szukajcie go w KFC. Idźcie do Domu Polonii na KP 64. Miałam spore oczekiwania w stosunku do Wiejskiego Burgera, najbardziej klasycznego z dostępnych w Lokalu Bistro. I wiecie co? Zdołali mnie pozytywnie zaskoczyć już na samym początku - nigdy wcześniej nie dostałam burgera w gorącej bułce. We wszystkich dotychczasowych burgerach bułki były najsłabszym punktem programu. Tutaj nie - bo to nie jakiś suchar z sezamem, tylko porządne, maślane bułeczki, ze śladami od gorącej płyty po obu stronach. W środku garść zieleniny, duszona czerwona cebulka, pomidor, solidny plaster boczku, gruboziarnista musztarda i trochę sosu barbecue. Wszystko pięknie się tu komponowało, a jednocześnie każdy kęs smakował nieco inaczej. No i mięso - perfekcyjnie usmażony kotlet, jeszcze lekko różowy w środku, ale tak, że nic z niego nie kapało. No czego chcieć więcej? Takie miejsca mnie uszczęśliwiają.
dodajdo.com

Piszę, więc jestem. Wiosna wszędzie!

Jeszcze nie wiem, czy to reaktywacja. Mam czasem poczucie, że jak nie piszę, to mnie nie ma. Z drugiej strony - pół roku zimy skutecznie zniechęciło mnie do jakiejkolwiek aktywności. A jeszcze takiej, gdzie trzeba się dzielić nastrojami? Lepiej nie, byłoby monotematycznie - na zmianę tylko "dajcie mi wszyscy święty spokój" i "kurwa, znowu pada". Prawda jest taka, że czas od listopada do wiosny mógłby dla mnie nie istnieć. Dopiero teraz mam ochotę rozmawiać z ludźmi, umawiać się na mieście, robić zdjęcia pierwszym (hiszpańskim) truskawkom i całe mnóstwo innych rzeczy. Ta niepohamowana chęć działania jest momentami nieco męcząca. Wiosna = banan na twarzy i eksplozja energii. I pomysłów tyle, że z nadmiaru emocji nie mogę zasnąć.

Jeśli chodzi o impresje kawowe... Hm, przez 7 miesięcy niepisania trochę się tego uzbierało. I to pomimo tego,  że przez tę zimę wypiłam zdecydowanie więcej wina niż kawy, i nie bardzo miałam ochotę na "testowanie" nowych miejsc.Na szczęście te "stare" miejsca wciąż są fajne...

  • W Rucoli (ostatnio byłam w tej na Kruczej), nadal kawa jest dobra a obsługa tak miła, że aż chce się wracać. Niekoniecznie na pizzę, ale np. gnocchi z kozim serem - przepyszne.
  • Tuż obok Rucoli (też na Kruczej) jest Cafe Colombia. Wprawdzie na ichniejszych empanadas można sobie połamać zęby, ale na zupę curry-coco z kurczakiem, imbirem i krewetkami zdarzało mi się jechać z drugiego końca miasta. Kawa na 5+.
  • Lubię, kiedy w miejscach, do których często zaglądam, pamiętają moje ulubione dania. Kelnerka w Bella Napoli na Nałęczowskiej któregoś razu przywitała mnie szerokim uśmiechem i uwagą "O, jak dawno pani nie było. To co, spaghetti amatriciana?". To miłe.
  • Dni po zbyt długich imprezach ratuje Namaste na Nowogrodzkiej. Za każdym razem obiecuję sobie, że tym razem spróbuję czegoś nowego, ale przeważnie kończy się na 58 pozycji w menu - murgh adraki - czyli kurczaku z imbirem (duuużo imbiru) i indyjskimi przyprawami. Swoją drogą, menu jest  zbyt długie i stąd ten wieczny problem z wyborem. Na szczęście kawa jest jedna, z kardamonem i mlekiem. Tak dobra, że metodą prób i błędów nauczyłam się robić taką w domu.

Co poza tym? Brugia! Bajkowe miejsce, które zasługuje na więcej niż tylko kilka zdań moich zachwytów. Wprawdzie łatwo się zgubić, bo wszystkie uliczki są do siebie podobne, ale w tych zakamarkach same pyszności - czekoladki, mule, frytki i piwo (nie wierzę, że to mówię - piwo jest dobre!). Świetne miejsce na romantyczny weekend. Dwa dni wystarczą, żeby się zakochać w tym mieście, sama jestem tego przykładem.
dodajdo.com